w drodze

w drodze

sobota, 15 lutego 2014

Powrót przez miasto, którego imienia linie lotnicze nie wypowiadają

W końcu czas wracać. Zerwaliśmy się naprawdę wcześnie. Już mieliśmy wychodzić z budynku na autobus na dworzec, podnosimy Jaśka, a na jego plecach kupa. Szkoda, że na plecach, a nie w pieluszce, ale dobrze że przed wyjściem, a nie w pociągu lub autobusie. Mycie i przebieranie było trochę trudniejsze niż zwykle, bo raz, że my już ubrani, a dwa, że część potrzebnych rzeczy była już spakowana do wózka i na parterze budynku. Aleśmy sobie poradzili i chyba nawet na ten sam autobus zdążyliśmy.

Kiedyś, dawno temu, pewna Magda śmiała się z nas, że w końcu jako rodzice dojdziemy do takiego momentu, w którym będziemy o kupach gadać. To intro więc właśnie jej dedykujemy.

Nasz pociąg mknął szybko. Nie był to regionalny, którymi zwykle jeździmy, lecz coś szybszego, co nie jest bardzo drogie, gdy kupuje się bilety z wyprzedzeniem. Przejeżdżaliśmy przez Weronę, w której podczas planowania podróży rozważaliśmy postój, częściowo przez wzgląd na walentynki, które w mieście Romea i Julii miały zapewne interesującą oprawę. W Bresci przesiedliśmy się już na pociąg regionalny do Bergamo - miasta, przy którym jest lotnisko oznaczane przez tanich przewoźników jako Mediolan. Wraz ze zmianą pociągu na tańszy zmienili się też współpasażerowie. Zrobiło się wielokulturowo - to taka wielokulturowość z wyłączeniem panów w garniturach oraz bogatych turystów, czyli głównie młodzież oraz migranci. Swoją drogą to ciekawe na ile różnice między pasażerami poszczególnych typów pociągów są różnicami klasowymi wynikłymi z ceny biletu, a na ile wynikają ze zróżnicowania potrzeb dystansu do pokonania. Regionalny pociąg może gromadzić tych, którzy pokonują kilkadziesiąt kilometrów codziennie, a szybki pociąg mógł gromadzić tych, którzy podróżują kilkaset kilometrów, ale raz na jakiś czas. Po prostu ciekawe...

zdjęcie taty - gdzieś z drogi

Bergamo okazało się strzałem w dziesiątkę! Plecak i torbę zostawiliśmy w przechowalni bagażu, którą ulokowano obok dworca, nieopodal informacji turystycznej. Najważniejsze, że w ogóle była taka przechowalnia, bo w wielu krajach panika terrorystyczna ukróciła tę niezwykle dla nas ważną usługę. Kupiliśmy bilety na 75 minut i ruszyliśmy w kierunku starego miasta, które położone jest wyżej. Część drogi tam odbyliśmy kolejką górską, choć nie musieliśmy, ale uznaliśmy to za fajną atrakcję w cenie biletu. Stare miasto okazało się bardzo ładne, najciekawsze zabytki gęsto ułożone, a sklepy, restauracje i cukiernie wyglądały bardzo kusząco.





Gdybyśmy w pewnej kawiarni na najlepiej nasłonecznionej części placu znaleźli wolny stolik, to pewnie dalej nie ruszylibyśmy. Ale że miejsca dla nas nie było, to poszliśmy sobie dalej do kolejnej kolejki górskiej! Mieliśmy niewielkie szanse zmieścić się w 75 minutach naszych biletów, ale udało się. Konduktor już zamykał, ale jak nas zauważył, to wpuścił i ruszyliśmy w góry prawie piszcząc z radości. Na miejscu było jeszcze bardziej ciepło i słonecznie niż w starym mieście. Pewną uciążliwością okazało się to, że było już tam zbyt stromo i nierówno by gdziekolwiek dalej jechać wózkiem. Szczęśliwie nie mieliśmy zbyt wiele czasu - w końcu był to tylko przerywnik w drodze na lotnisko. Najbardziej zależało nam na toalecie. Były tam dwie restauracje z pięknymi widokami. Wybraliśmy tańszą. Zamówienie wegańskich ciastek przekroczyło jednak możliwości tego miejsca. O ile udało nam się zamówić ciastka najbardziej zbliżone do naszych wymagań, o tyle podano nam je z lodami mlecznymi. Po przerwie wspięliśmy się we dwójkę (walentynki) na punkt widokowy, powierzając na ten czas Jaśka dziadkowi.



Czas było w końcu wracać tak, żeby mieć jeszcze jakiś luz na lotnisku. Okazało się jednak, że kolejki w dół nie ma. Przerwa okołolanczowa. Przyszło nam schodzić/zbiegać w dół z wózkiem. Dotarliśmy do miejsca, z którego odjeżdżały autobusy na dworzec. Odczekaliśmy i wsiedliśmy do właściwego, wraz z tłumem kończącej zajęcia szkolne młodzieży. Autobus wił się po krętych i stromych uliczkach jak szalony. Zagroziło nam pojawienie się choroby lokomocyjnej, a co dopiero mniej nawykłemu do takich wygibasów Jaśkowi. Centrum miasta pełne było młodzieży szkolnej, a spora jej część wyglądała na dość biednych lub wykluczonych ze względu na pochodzenie społecznie. To tylko wrażenie jakie powstaje po przyłożeniu własnych standardów, prawdopodobnie nieadekwatnych do danej sytuacji. A te własne, wyniesione z Polski przyzwyczajenia to kojarzenie biedy z paleniem papierosów i specyficznymi zestawami ubrań, czyli tak dresowo-odblaskowo, z nadmiernym eksponowaniem butów, czapeczek i wszelkiego logo-gówna (jako rodzice niemowlaka, wciąż o kupie myślimy). I to wrażenie nie opuszcza (przynajmniej P) w całych dotychczas zwiedzanych rejonach Włoch - że ludzie tu jacyś tacy ubodzy, jakoś tak nieadekwatnie ubodzy w stosunku do tego całego pałacowego bogactwa, które przyszło nam zwiedzać. A jeśli nie ubodzy, to w każdym razie źle ubrani.

Dojechaliśmy w końcu na lotnisko. Nie spieszyliśmy się, bo z naszych obliczeń wynikało, że mamy spory zapas czasu. Nie spodziewaliśmy się jednak wybitnie słabej realizacji polityki bezpieczeństwa na lotnisku. Kolejka do rewizji była ogromna, więc co rusz przepychały się osoby, które przeliczyły się jeszcze bardziej niż my i już w ogóle czasu nie miały. Koniec końców nie zdążyliśmy na lotnichu nawet zmienić Jaśkowi pieluchy. Do naszej bardzo odległej bramki prawie biegliśmy. Z naszego priorytetu ze względu na dziecko udało nam się skorzystać tylko o tyle, że byliśmy pierwsi w drugim autobusie do samolotu. Już w samolocie bardzo miła niespodzianka, bo tym samym rejsem do Gdańska wracał Adam, którego migawki z podróży widzieliśmy na fejsbuku, a i przelatywał nad nami, gdy byliśmy we Florencji. Do obsługi naszego niemowlaka w samolocie szybko przywykliśmy i nie widzimy w tym już niczego niezwykłego. Pełni obaw byliśmy tylko za pierwszym razem. Musieliśmy zmienić mu pieluchę, co nie jest łatwe, bo toalety małe, więc przy otwartych drzwiach się bawimy. Jasiek lubi komfort i żeby nam to oznajmić, chwilę po zdjęciu pieluchy zsikał się tak, że trzeba go było całego przebrać. W samolocie było sporo dzieci, a także kobieta w zaawansowanej ciąży. Ludzie byli dość ożywieni w ogóle. Także zakupowo. Dawniej stjułardzi przechodzili z tymi swoimi wózeczkami i tylko sporadycznie ktoś cokolwiek kupował. Może to euro osłabło do złotówki, może taki sezon, trasa lub lot, ale kupowało się. My kupiliśmy zupy pomidorowe, bo poprzednio bardzo nam smakowały, choć tym razem już nam nie smakowały tak bardzo. I wody kupiliśmy, bo z tego pośpiechu odwodniliśmy się. Dostaliśmy voucher na zakupy w butiku, ale mimo usilnych starań niczego tam nie znaleźliśmy. Voucher przekazaliśmy sąsiadowi, który leciał z córką i usiłował doczekać się stjułardów, którzy wysmarowali próbkami perfum chyba co drugiego pasażera i wysprzedali tego dnia chyba cały swój wózeczek.

z samolotu - ze zdjęć taty

Taksówką do domu, otwarcie walizek, piwo bezalkoholowe dla odwodnionych, drobne zakupy, pierwsze pranie i spać. Ilość rzeczy i spraw jakie ogarnąć trzeba po powrocie w mieszkaniu przy dziecku była i jest wciąż tak ogromna, że przyszło nam do głowy, że do każdego dziecka rodzice powinni dostawać kokainę jako suplement diety. Nie znamy się na kokainie, ale z tego co słyszeliśmy, to ogarnianie szłoby nam znacznie sprawniej, gdyby wychodząc rano do sklepu po sok i bułki, można było też przynieść poranną porcję kokainy. Tak podejrzewamy tylko, bo przy dziecku to nawet alkohol przestaliśmy pić oboje.  Ale ta mała dygresja ma - wbrew pozorom - wiele wspólnego z podróżowaniem po miastach europejskich. W każdym większym mieście włoskim, gdzie pełno jest turystów, pełno jest ostatnio jakichś dziwnych aktywistów zbierających podpisy przeciwko narkotykom. My oczywiście odmawiamy, jak mówią, że to tylko przeciwko ciężkim narkotykom, to wciąż odmawiamy. No bo co właściwie stoi za takim "Sign against drugs"? Jako pedagodzy i rodzice jesteśmy zawsze czujni i podejrzliwi. Po co mobilizować ludzi i zbierać podpisy popierające obecną i tak już bezsensownie bezwzględną politykę antynarkotykową? Dlaczego targetem są turyści? Czyżby miejscowi nie dawali się namawiać? Nie wiemy kto za tym stoi, ale pewnie jak zwykle jakieś organizacje religijne, które prawdopodobnie sprzeciwiają się dopiero nadchodzącej liberalizacji obecnej polityki, którą proponuje ONZ. A może to tylko jakaś jedynie włoska zabawa?

Wenecja - jak komarzyce na plaży nudystów


Rano w czwartek podjechaliśmy jeszcze do centrum Padwy, bo jedno z nas potrzebowało nowych butów, żeby Wenecję zwiedzać wygodnie. Choć nie planowaliśmy tego wcześniej, to w sumie okazało się to dobrym pomysłem, bo przy okazji zakupów obejrzeliśmy też targowisko przy sukiennicach i po drodze na dworzec – kościół Eremitów, niezmiennie ciekawy, zwłaszcza w porównaniu ze zdjęciami po bombardowaniu, wywieszonymi na ścianach.



Do Wenecji dojechaliśmy pociągiem w niecałe pół godziny. Już w pociągu robi się miło, kiedy jedzie się przez zatokę połyskującą w słońcu i wjeżdża się na wyspę. W Wenecji podobnie jak w Padwie byliśmy jak komarzyce na plaży nudystów – wiedzieliśmy, co lubimy i czego chcemy, ale przy takim ogromie, trudno zdecydować się od czego zacząć. Wsiedliśmy więc sobie po prostu w tramwaj wodny i podjechaliśmy od razu do San Marco, a stamtąd wracaliśmy piechotą.





Na placu i w bazylice idąc śladem innych turystów ignorowaliśmy wszelkie zakazy, zwłaszcza robienia zdjęć i jedzenia na placu.






Urządziliśmy sobie piknik, bo zdążyliśmy już wszyscy czworo zgłodnieć. Potem chodziliśmy sobie wzdłuż nabrzeża, oglądaliśmy gondole i kupowaliśmy pamiątki. Ta droga była jeszcze prosta, bo schodo-mosty tam mają podjazdy dla wózków. W głębi wyspy takich podjazdów już nie ma, a kanały przecinają ją jak sito. Do tego miasto okazało się labiryntem, pełnym ślepych uliczek, kończących się na wodzie bez mostu, więc w końcu zaczęliśmy używać mapy (tata na szczęście miał ze sobą bardzo dobrą) i jak w prawdziwym labiryncie szukaliśmy dróg, którymi da się gdzieś dojść.



Znaleźliśmy przy okazji placyk, gdzie kiedyś piknikowaliśmy i trochę powspominaliśmy. W pewnym momencie zaczęło dość mocno padać, więc schowaliśmy się do jakiegoś baru przy Rialto. Taki dziwny bar, wydawał się być bardziej dla miejscowych niż turystów, mimo swojego położenia. Grało głośno radio jakieś lokalne z reklamami, a barman ze szklanym okiem i aparycją pirata przemykał co chwilę koło nas i zabawiał Jaśka. W sumie zwiedziliśmy jeszcze kilka placyków i kościołów, na jednym placu zrobiliśmy sobie znowu piknik przy śpiewach gondoliera i ruszyliśmy pod wieczór do domu, którym akurat tego dnia była Padwa. Trzeba się było w końcu spakować i przygotować do podróży powrotnej, która miała zacząć sie wcześnie rano w piątek.

Aparat wyłączył się w połowie dnia, ale mamy kilka zdjęć z aparatu Taty :)








A ten filmik dajemy po to, żeby wprowadzić Was w atmosferę miejsca

Padwa

W Padwie świetna pogoda na zwiedzanie, słonecznie, lecz niezbyt ciepło. Tak, przed napisaniem tego zdania sprawdziliśmy aktualną temperaturę w Gdańsku, żeby jeszcze chwilę pocieszyć się feriami. W Padwie jest wszystko, co lubimy i możemy to wszystko zobaczyć, tylko nie wiemy od czego zacząć, a czasu nie mamy tak znowu wiele.

Pierwszy raz mamy kartę turystyczną danego miasta, bo kosztowała ok. 16 euro i jest ważna przez 48 godzin. Dla porównania w skomercjalizowanej Florencji podobna karta na 72 godziny kosztuje 72 euro. W Bolonii 20 euro na trzy dni, ale tylko 1 z tych 3 dni działa na transport publiczny. Tyle że przed Florencją 20 euro za kartę wydawało się pomysłem po prostu niedorzecznym.


Karty kupił rano tata G i zarezerwował dla nas najpóźniejszą możliwą godzinę zwiedzania słynnej kaplicy z freskami Giotta – 11:20. Martwił się, że nie zdążymy, lecz my wstaliśmy tego pierwszego dnia w Padwie wcześnie. Chyba obudziło nas słońce. Ale i tak byliśmy w tej kaplicy w zasadzie na styk. Procedura zarządzania ruchem turystów oraz kontroli mikroklimatu kaplicy była dość nieznośna – śluzy, oglądanie filmów, wchodzenie i wychodzenie na sygnał. Ale freski interesujące, szczególnie jak na coś stworzonego ponad 700 lat temu. Na ścianach Sąd Ostateczny oraz ciężki przekaz pedagogiczny – jakim człowiekiem być należy, a jakim należy być nie. W ogóle cała historia powstania kapicy była dość niezwykła. Powstała ze spadku po największym sknerze i lichwiarzu w historii tego miasta. Gdy umarł ludzie tańczyli na ulicach. Jego syn ufundował tę katedrę, a resztę odziedziczonego majątku rozdał. Zdjęć nie można było jednak robić, może żeby nikt nie zauważył, że podobne freski są w kilku innych bezpłatnych już kościołach.

Po zwiedzeniu kaplicy chcieliśmy zerknąć na resztę rzeczy, które mieli w muzeum, ale raczej przemknąć przez nie, żeby nie stracić słońca. Czyli tak zwiedzić, ale się nie zaciągać. Muzeum okazało się jednak zbudowane w systemie IKEA – idzie się cały czas do przodu, przechodząc obok już zobaczonych rzeczy i jeśli obsługa wyczuwała chwile słabości, to natychmiast byliśmy kierowani na właściwe, ich zdaniem, tory. Zobaczyliśmy dużo za dużo.




Następny na celowniku był uniwersytet, a w szczególności rektorat. Takie to nasze branżowe odchylenie, że w każdym mieście próbujemy identyfikować siedliska oświecenia. Tutejszy uniwersytet jakoś znaliśmy, nie byliśmy jednak wcześniej świadomi historii stojącej za wyborem danego miejsca na rektorat. Otóż podobno ulokowany jest on w miejscu dawnej karczmy. Po prostu dawni padewscy studenci wybrali sobie na rektora studenta, który spędzał w karczmie mnóstwo czasu. Gdy przyszli obwieścić mu to, że go wybrali, zgodził się pełnić tę funkcję pod warunkiem, że będzie mógł to robić z karczmy. Po naradzie studenci wykupili karczmę i tak już zostało. Nawet jeśli to nieprawda, to fajnie pomyślane. Doszliśmy tam, ale nasze zwiedzanie było tak samo powierzchowne jak przed laty. Chcieliśmy się załapać na wycieczkę z przewodnikiem, ale nie byliśmy w stanie przyjść tam na czas – ani o 15:15, ani o 16:15. A bośmy na wielki plac doszli, a że wciąż to miejsce nam się podoba bardzo, to łatwo nam tam czas upłynął.



Tam zwiedziliśmy kościół św. Justyny i dalej do wielkiej bazyliki weszliśmy. Sporo tego zwiedzania kościołów było w Padwie, ale trzeba też przyznać, że są one tam naprawdę ciekawe. Bazylika św. Antoniego zapiera dech, zwłaszcza mnogość wszystkich fresków na sufitach i ścianach oraz kaplice bardzo różnorodne stylowo. Trochę to wyglądało jak wielki komiks albo wręcz zbiór komiksów, taka antologia. Nawet stylistyka czasem jakby rodem z fantasy. W ogóle kilka kościołów, które tu widzieliśmy – te dwa wspomniane i jeszcze główna katedra miejska – robiły ciekawe wrażenie przez to, że było tam sporo sztuki nowoczesnej, a w każdym razie nowej. Włoso-drzewo-mównica np. w katedrze, nawiązująca jakoś do Matki Ziemi i rzeźbo-schody prowadzące do ołtarza były bardzo ciekawe.



Poza kościołami chcieliśmy też wejść do ogrodu botanicznego, ale znów nie zdążyliśmy przed zamknięciem (do 15:00). Udało się za to zwiedzić ichnie sukiennice z ogromnym koniem jakby trojańskim i znów całą salą fresków, w tym Giotta. Dookoła ogromnej sali różne opowieści, a wszystko zamknięte w okrąg znaków zodiaku. Opisane to było jako astrologia sądownicza czy coś takiego. I jeszcze zydel na którym sadzano dłużników, nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie zrobić zdjęcia, choć baterii było mało i migała już od dwóch dni. Zapomnieliśmy po prostu wziąć ładowarkę, ale i tak nieźle, że udało się baterii wytrzymać jakieś 9 dni przy setkach zdjęć robionych codziennie. Teraz już tylko nieliczne, żeby na Wenecję jeszcze trochę energii zostało...




Obiad zjedliśmy w polecanej w przewodniku restauracji Brek Brek na Piazza Cavour i rzeczywiście było warto – zwłaszcza ciastka i spremuta były pyszne, a ceny rozsądne.

Dzień był piękny, trochę udało nam się przypomnieć z naszej wycieczki 7 lat temu, choć na kościół Eremitów, który wtedy zrobił na nas duże wrażenie, nie mieliśmy już siły i zostawiliśmy sobie na rano.

Jeszcze była chwila paniki, bo wydawało się, że jedziemy złym autobusem – jechaliśmy dobrym, ale i tak wysiedliśmy i znaleźliśmy inny, przez co jakieś pół godziny straciliśmy. Jasiek jednak nie tracił humoru, jak widać tutaj.