w drodze

w drodze

poniedziałek, 10 marca 2014

Wydać kokosy na Kolosy

W końcu do tego doszło, choć jeszcze miesiąc-dwa temu wydawało nam się to nieprawdopodobne. Że wkrótce jakieś mikro-wyprawy zaczniemy sobie opowiadać na blogu. Do Gdyni?! Jeszcze trochę, a opiszemy tu wyjście do spożywczaka, w końcu ten też jest w Europie... Swoją drogą, było już o siedzeniu w okolicznym centrum handlowym, więc może daleko do podróżniczej megalomanii nie mamy.

Tym razem naszym pretekstem do refleksji na temat przemieszczania się po Trójmieście nie za pracą (a w Gdyni ostatnio się napracowaliśmy do tego stopnia, że dziś wzdychamy ze zmęczeniem widząc jej logo), lecz dla dość specyficznej przyjemności odkrywania, było to, że jechaliśmy na Kolosy. Jechaliśmy bez przekonania, po raz kolejny już zresztą, pełni rezerwy ze względu na spodziewane tłumy przed wejściem do areny sportowej, w której zlot się odbywał. W razie kolejek przed wejściem mieliśmy zrobić w tył zwrot i ruszyć na plażę. Na miejscu okazało się, że moglibyśmy także zrobić zwrot w bok i pójść do ogromnej nowej galerii handlowej. Trzeba przyznać, że choć buntujemy się przeciw coraz to nowym centrom handlowym, to też jesteśmy trochę pogodzeni z tego typu przybytkami, zwłaszcza że mają przewijaki dla niemowląt. Tak łatwo nas kupić – wystarczy dogadzać naszemu dziecku. I jeszcze naszym brzuchom, bo była tam i piekarnia.

W każdym razie festiwal trwa trzy dni i jest pięknie, bo za darmo. My wybieramy się w ostatni dzień, właściwie głównie dlatego, że mieliśmy przekazać tam paczkę Fasoli do Krakowa, ale w końcu ani paczki nie wzięliśmy, ani z nikim się nie spotkaliśmy. W nocy przeglądając program marudziliśmy sobie, że wszystko, co warte było zobaczenia z naszej perspektywy, czyli podróżowanie z dziećmi, już było i się skończyło. Został nam już tylko alpinizm. Alpinizmu nie rozumiemy i w zasadzie odmawiamy zrozumienia. W ogóle mamy trudności ze zrozumieniem przedsięwzięć, które ocierają się o śmierć. I dla nas alpinizm ociera się o nią, choć to, że autostop ociera się o nią też, zrozumieliśmy już w trakcie, więc zaprzestaliśmy. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby alpiniści i inni śmiałkowie zaczęli wypełniać podręczniki do historii i języka polskiego, fundując tym samym nowy model bohaterstwa – w miejsce dotychczasowych żołnierzy, a nawet dzieci-żołnierzy. Ale to i tak byłaby dziwaczna i nie-nasza historia.



Niewątpliwą zaletą niskich oczekiwań są pozytywne odkrycia. Ale nie miało to miejsca w tym przypadku. U nas niezmiennie: Alpinizm/himalaizm – jak nie zachwycał, tak nie zachwyca. Przemierzając salę ze snującymi opowieści starymi alpinistami czy himalaistami zdążyliśmy się jeszcze zbulwersować wypowiedziami na temat kobiet i zdziwić, że tyle osób jest zainteresowanych. Jak dowiedzieliśmy się od napotkanego kolegi-doktoranta - mieliśmy szczęście, że nie przyszliśmy na prezentacje, na które naprawdę moglibyśmy mieć ochotę. Kolejki przed wejściem były podobno wtedy wielogodzinne. Nie dziwią więc ludzie w śpiworach na głównej hali. Jak już się ktoś dostał do wnętrza, to starał się trwać, by za nic nie powtarzać tego doświadczenia stania w kolejce (w naszej kulturze odbieranego jako przykre). I my spędziliśmy dobrych kilka minut wpatrując się w ośnieżone szczyty Himalajów, ponieważ przyciemniona sala świetnie nadawała się do karmienia Jaśka.

Pewnie co poniektórych nurtuje teraz pytanie, co taka para maruderów jak my robiła w takim razie na Kolosach. Otóż książki chcieliśmy poprzeglądać. Lubimy sobie czytać w podróży. Najlepiej książki podróżnicze. Mamy piękne wspomnienia z podróżowania z „Egipcjaninem Sinuhe” (wersja dwutomowa w podróży stopem!), z „Podróżami z Herodotem” i ze „Smutkiem tropików”. Trudno jest nawet opisać, jak niesamowicie oddziałuje na nas połączenie czytania z podróżowaniem. W poprzednich latach kupiliśmy na Kolosach „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" Kazimierza Nowaka oraz „Opisywanie świata” Marco Polo. I obie te lektury umilały nam wiele gdańskich wieczorów. Wszystko to stanowi pewnego rodzaju kontekst naszego wstępnego postanowienia na tę wycieczkę – kupujemy jedną książkę. W zasadzie chodzi o to, że TYLKO jedną książkę. Żeby znów nie wydać fortuny przy stoiskach z książkami.  Najpierw wpadliśmy na stoisko z książkami dla dzieci. Przeglądaliśmy, dopytywaliśmy się, porównywaliśmy i kazaliśmy sobie notować tytuły warte zapoznania się. Nie wykluczaliśmy, że tą jedną książką tego dnia będzie książka dla dzieci. Następnie podeszliśmy do Wydawnictwa „Czarne” i... hmm.... złamaliśmy się i kupiliśmy całą siatkę książek. Nie siateczkę foliową, ale torbę materiałową (taki gratis) – tak ciężką, że od razu Jaśka wyjęliśmy z wózka i na jego miejscu tę właśnie torbę umieściliśmy. W końcu kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy o tym, że chcielibyśmy kupić antologię reportażu polskiego pod redakcją Mariusza Szczygła - no i była i to z dużą zniżką (dwa grubaśne tomy!). A jeszcze fajna książka o polskiej przestrzeni miejskiej się trafiła ('Wanna z kolumnadą" Filipa Springera) i reportaż o migrantach afrykańskich ("Na południe od Lampedusy" Stefano Libertiego), no i książka o Bukareszcie ("Bukareszt - Kurz i krew" Małgorzaty Rejmer). Właściwie to same reportaże, ale chyba to nam się najlepiej czyta, bo mamy już na półce niezłą kolekcję. Żadna z tych książek nie była jednak przeznaczona dla naszego dziecka, więc zawróciliśmy na pierwsze stoisko i dokupiliśmy tę jedną książkę dla niego ("Gdzie idziemy?"). I jeszcze jakąś gazetkę podróżniczą, bo była z promocji i o Grenlandii.

Uradowani i w lekkim jeszcze amoku rozpoczęliśmy odwrót w kierunku plaży. Chcieliśmy skorzystać ze słonecznej tego dnia pogody. Przy wyjściu z hali natknęliśmy się na stoisko reklamujące wycieczki promowe do Karlskrony. Zaczęliśmy wypełniać ichnie kupony konkursowe. I jak tak staliśmy, to zaczęliśmy sobie uświadamiać, że promocja, z którą wystawiają się na Kolosach, odpowiada nam. I że choć można zarezerwować wyjazd od teraz do grudnia, to ponieważ nie mamy kalendarza, najlepiej zarezerwować na zaraz, czyli na za tydzień. Kupiliśmy więc wycieczkę jednodniową do Karlskrony, w której byliśmy wiele lat temu. Udało nam się jeszcze telefonicznie namówić naszą sąsiadkę Magdę, więc już w kolejny weekend zapowiada się fajna zabawa. Ale prawdę mówiąc jeszcze nie ochłonęliśmy po tych szalonych decyzjach i zakupach, może jutro uświadomimy sobie, że to był głupi pomysł. A może nie. W każdym razie książki ciągle cieszą i uśmiechają się do nas, zachęcając do czytania. "Wanna z kolumnadą" zdążyła już nam umilić wieczór.



A na plażę w końcu poszliśmy. Mimo tego, że mieszkamy w Gdańsku, to nad morzem bywamy rzadko, a Jasiek ostatni raz widział piasek w Rzymie. Więc wpakowaliśmy go do wielkiej piaskownicy tuż przed tym, jak zasnął na bulwarze.