w drodze

w drodze

niedziela, 29 lipca 2007

Carcassonne

Miasto nie jest wielkie, ale goruje nad nim potezn sredniowieczny zamek. Z zewnatrz wyglada okazale, bo w zasadzie jest to cale miasto otoczone murami, ale wewnatrz same sklepy i restauracje - wszystko dla turystow. Przeniknelismy do wewnatrz na kawe. Z polskich akcentow, w samym centrum znajduje sie Bulwar Warszawski.
Dzisiaj tj. w niedziele bylismy na 'swiecie melona' - pikniku. W Polsce taka impreza bylaby niemozliwa bez gangow ochroniarzy, paramilitarnych organizacji, co do ktorych intencji i kompetencji nikt nie wie nic na pewno. A tu, wino na stolach, orkiestra gra, stragany w serami, zabawkami, lokalnymi odmianami wina i zaledwie 3 policjantow do kierowania ruchem. Urocze. Wielu znajomych Marianne pyta czy pijemy duzo. W koncu jestesmy Polakami. Skoro ruszylismy sie na swieto melona, to pewnie liczylismy na to, ze sa one nasaczone alkoholem. Owszem, spilismy porzucone wino, ale... z umiarem :) W jezyku francuskim istnieje powiedzenie "pijany jak Polak", ale ma/mialo ono raczej pozytywne konotacje - po wspolnej imprezie wojsk polskich i francuskich za czasow Napoleona, Polscy na drugi dzien byli w stanie walczyc.

Co tu wiecej pisac, odpoczelismy. Pecherze zeszly z nog - bedziemy w stanie chodzic! Ruszamy w poniedzialek, bo niedziela nie kojarzy nam sie dobrze - okropnie ciezko zlapac stopa :(

sobota, 28 lipca 2007

Podroze mecza



W koncu trzeba bylo opuscic przyjazna Padwe i ruszac dalej. Wybralismy Bolonie. Nie tylko z uwagi na to, ze "proces bolonski" zmienil nasze zycia ;) Polecano nam to miasto. Przybylismy pociagiem. Okazlo sie, ze upal jest tak nieznosny, ze nie sposob poruszac sie. Znalexlismy najblizszy park i leglismy na trawie. Dopiero po kilku godzinach zabralismy sie za zwiedzanie. Szokiem okazala sie dzielnica uniwersytecka. Wszedzie spotkac mozna bylo panko-bestie (tak Wlosi nazywaja obdartych ludzi z psami). Lokalnym dilerom dobrze patrzylo z oczu, ale te dobermany...
Nieoczekiwanie w srodku miasta trafilismy na festiwal kultury francuskiej. Byla muzyka, byly stare filmy. Bylo nam tam bardzo przyjemnie. Przypadkowo znalezlismy tez jedno miejsce w centrum, gdzie utrwalono pobyt wielkiego poety, Polaka i Slowianina - Adama Mickiewicza. Dosc przyjemne, zwlaszcza ze wczesniej w Padwie spotkalismy Kochanowskiego :)

A w nocy wsiedlismy do kolejnego pociagu i ruszylismy do Genui. Dobrze jest przybyc do miasta rano, gdy nie jest jeszcze goraco. Jak zwykle najpierw ruszylismy na uniwersytet (darmowe toalety, automaty z tania kawa + architektura i atmosfera) i odwiedzalismy to miejsce jeszcze kilka razy tego dnia. Mury miasta i toalety uniwersytetu upszczone sa komunistycznymi symbolami, napisami wzywajacymi do walki, szablonami - jest nad czym sie zastanawiac. Niestety okazalo sie, ze i z tego miasta wszyscy klubowicze hospitality wyruszyli w swoje wlasne podroze. Waskie uliczki Genui to jest to co warto zobaczyc i powachac. Wraz z oddalaniem sie od centrum ilosc wrazen rosnie. Wpadlismy nawet na heroinistow w trakcie konsumpcji.

A poznym popoludniem postanowilismy w koncu odpoczac. Wyruszylismy na poszukiwanie kampingu. Bylismy tak spiacy, ze ledwo tam dotarlismy. Okazalo sie, ze jest duzo drozej niz mowili w informacji turystycznej. Czasami mielismy wrazenie, ze informacja we Wloszech jest po to, by mylic turystow. Strzalki (zwlaszcza w Wenecji) prowadza zawsze najdluzsza droga, tak by zahaczyc wszystkie lokalne sklepiki; oznaczenia informacji turystycznej sa tak pochowane, jak gdyby nikt nie chcial by zostaly znalezione. Na kampingu nie udalo nam sie wbic sledzi w skale, na ktorej kazano nam sie rozbic. Od razu wskoczylismy do morza. Nie tylko dlatego, ze za prysznice slono tam kasowano ;)

Rankiem bez zalu opuscilismy to miejsce z nadzieja, na zlapanie stopa. Na mapie autostrada wygladala na bardzo nieodlegla. Problem polegal na tym, ze piela sie wysoko nad naszymi glowami. Szlismy wiec wzdluz riviery, czasam przystawalismy przy co lepszych plazach. Ich lepszosc polegala na mniejszej kamienistosci. Okolica byla niezwykle malownicza, czasem przechodzilismy specjalnymi tunelami, ale zjazdu na autostrade nie bylo ani sladu. I tak przeszlismy z 15 km. Wieczorem, z Varazze znowu ratowalismy sie pociagiem. Pojechalismy jak najdalej sie dalo - do Ventimigli. Zdrezmnelismy sie jeszcze na dworcu i rano bylismy gotowi na wszystko. Krajobrazy wciaz malownicze, miejscowosc urocza, ale... mozna przywyknac. Sympatyczna Niemka, mieszkajaca we Wloszech, a pracujaca we Francji zabrala nas stamtad. Zaledwie kilkanascie kilometrow dalej, ale w koncu do Francji. Menton to niezwykle piekne miasteczko i ludzie mowia tam bardziej zrozumialym jezykiem ;) Zaraz po francuskim sniadanku ruszylismy stopowac dalej. Zabral nas Paryzanin. Niezwykle przyjemnie rozmawialo sie z nim, mieszy innymi o podobienstwie/rywalizacji kultury wloskiej i francuskiej (wino, moda, muzyka itp.) Francuska wydaje sie jednak bardziej intelektualna, moze przez to, ze Wlosi maja swoj maly RAI :)))

Dojechalismy do Aix en Provance! Miejscowosc Cezanna. Bylismy na nia przygotowani. Nie zdawalismy sobie jednak sprawy, ze tak wiele osob odwiedza te miejscowosc. Tloczno, ale milo. Informacja turystyczna jedna z najlepszych jakie widzielismy. Hospitalowicze oczywiscie w podrozy, wiec trafilismy na kamping - niebo, zwlaszcza w w porownaniu z wloskim: czysto, niedrogo, malowniczo, basen, wygodne lazienki, wybor miejsca nalezal do nas. Cyprysy wszedzie. Zostalismy tam na dwie noce. Niby mielismy odpoczywac, ale wieczorem zorientowalismy sie, ze nie mamy niczego do jedzenia. Poszlismy na ratunkowego falafla do centrum, byl tez melon. Wina po 22:00 nie chcieli juz nam sprzedac. Kiedy wrocilismy na kamping, okolica naszego namiotu pelna byla dymu o znajomym zapachu. Mimo to zasnelismy ;)

Drugiego dnia odwiedzilismy muzeum. G wpadla w zachwyt na widok wielosci ksiazek edukacyjnych dla dzieci wykorzystujacych motywy malarskie. Postanowilismy zapamietac ile sie da. Cieplo, milo i przyjemnie. Mimo pecherzy, rozsypujacego sie plecaka, ataku mrowek na ser plesniowy pozosawiony w namiocie (francskie mrowki zainteresowane byly tylko tym serem, owoce zostawily w spokoju).

Kolejnego dnia (nie bardzo kontroluje dni tygodnia) okazalo sie, ze mamy nocleg w Marsylii. probowalismy tam dostopowac, ale po 3 godzinach zwatpilismy. Radosnie wsiedlismy do autobusu. Niestety w trakcie jazdy okazalo sie, ze nasz host musi jednak gdzies wyjechac z miasta. Znowu z niczym. Doczlapalismy sie do informacji turystycznej. Tam nieoczekiwanie spotkalismy przesympatyczna polska rodzinke z Kanady podrozujaca po Prowansji. Zaczelo sie od rozmowy, potem zaprosily nas na nalesniki do portu i w koncu wyszlo, ze spedzilismy razem dobrych kilka godzin zwiedzajac to malowniczo polozone, portowe miasto. Dzieki nim zaczelismy sie zastanawiac czy to co robimy nie jest zbyt wielkim szalenstwem - pedzimy obolali pzez cala Europe, niewiele zwiedzamy, niewiele poznajemy, nie mamy czasu, ani mozliwosci odpoczacm nacieszyc sie widokiem, co rusz wpadamy w jakies ekstremalne sytuacje. Rozstalismy sie wieczorem. Zaraz po tym, gdy stwierdzilismy, ze trzeba cos zjesc naszym oczom ukazaly sie skrzynki pelne warzyw i owocow, ktore wyrzucono ze sklepu, bo nie byly dosc swieze. Pomidory, jablka, papryka, pomarancze... darowanemu koniowi nie zagladalismy w zeby :)) Wloczylismy sie po miescie do pozna. A rano podziwialismy przecudne wybrzeze i wyspy z najdluzeszj lawki na swiecie. Ten dzien postanowilismy poswiecic na wystopowanie sie z Marsylii. Coz to okazal sie za koszmar?! Miasto pokrecone jest niesamowicie, niby wszystkie drogi prowadza tam gdzie chcesz, ale nikt nie potrafi sie tam poruszac. Widzialem policjantow zatrzymujacych sie na srodku ronda i pytajacych o droge. W dodatku w miescie trudno o cien, od drzewa. Ale ilekroc otwieralismy mape, pochodzil ktos, by nam pomoc! I tak trafilismy w bardzo zacienione miejsce, gdzie postanowislismy zjesc lunch (nakupilismy owocow na jednym z przeuroczych targowisk). Ostroznie wyminelismy halasliwych bezdomnych. Jedlismy sobie wesolo, gdy doszlo do nas ze jedna z bezdomnych kobiet spiewa znajoma nam piosenke. To byla Edit Piaf, a piosenka miala tytul "Je ne regrete rien" - brzmialo to dosc niezwykle w wykonaniu bezdomnej wlasnie. Po poludniu znowu stopowalismy. Nikt sie nei zatrzymywal, ale co chwila podchodzil ktos i radzil przeniesc sie na lepsze miejsce. Schodzilismy cale miasto w ten sposob. Az do wieczora. Kolo 20:00 zatrzymala sie dziewczyna i zdesperowani dalismy sie zabrac do.... Aix en Provance. Liczylismy na to, ze zamkniemy sie tam w kafejce interenetowej na cala noc i nastepnego dnia... bedzie lepiej ;) Ta opcja okazala sie niemozliwa. Na kamping dojsc nei mielismy juz sil. Doszlismy tylko do jakiegos parku. Dobrze, ze zabralismy sie stamtad o 6:50, bo dokladnie o 7:00 uruchomilo sie automatczne spryskiwanie. W tym klimacie nie ma innego sposobu na utrzymanie zieleni. Szczesliwi i wypoczeci ruszylismy stopowac. Zabral nas portugalski kierowca. Chcial zabrac nas do Avignon, ale postanowilimy wysiasc na ogromnej stacji i sprobowac dojechac gdzies dalej tego dnia. Wczesniej bardzo chcielismy dostac sie do Avignonu, ale... w tej okolicy kazde miasto jest urocze, kazde ma swojego malarza, historie, zapierajaca dech architekture, przepyszne wina, soczyste owoce. Zycia nie starczy na wszystko. Stacja, jak zwykle najpierw wydala nam sie rajem, z ktorego wystopujemy sie szybko dalej, ale po 6 godzinach myslelismy juz o niej troche inaczej. W koncu zabral nas stamtad polski kierowca. Twierdzil, ze z daleka rozpoznal Polakow (i jakos mu wierze). Dojechalismy do nastepnej stacji, gdzie nasze usmiechy byly juz calkiem swobodne i naturalne (na poprzedniej byl to zaledwie grymas spowodowany razacym oczy sloncem), gdy na wyjsciu ze stacji znalezlismy wielki kamien z wpisami stopowiczow z calej Europy - szczegolnie uroczy byl jeden polski. Zabral nas Wegier na portugalskich balachach. nadlozyl drogim by dowiexc nas do Carcassonne, gdzie czekala juz na nas Marianne. Wspaniale jest u niej, wciaz tu jestesmy :) Pierwszego wieczora zabrala nas do swoich przyjaciol - na wies. Rozkoszna to byla kolacja, niezwykle ciche miejsce - dom przylegal do opuszczonego kosciola. Chlopaki, bo to para gejow byla, przygotowali prawdziwa wieczerze. Trawala chyba do 1:00, albo i pozniej. Okazalo sie, ze jeden z nich - Midi - jest wlascicielem ksiegarni, drugi (Gijon) - pelen przeroznych talentow, miedzy innymi robi meble.

Jutro, czyli w poniedzialek rano, ruszamy dalej.






piątek, 20 lipca 2007

Padova

Z zabawnych spraw jakie wydarzyly sie w Ljubljanie, to przede wszystkim KUPA. Dziewczyna, ktora oprowadzala nas po stolicy zaposila nas m.in. na lody. Ale nagle okazalo sie, ze w menu w ktorym spodziewalismy sie pucharow lodowych znajdowala sie lista ze specjalami typu: kupa rafaello, kupa after 8:00.

Wyjazd z Ljubljany nie byl trudny. Stanelismy we wskazanym w przewodniku miejscu i po chwili... dolaczyla do nas kolejna para stopowiczow. Wkrotce podjechal wloski kierowca, ktory ucieszyl sie, ze jestesmy z Polski, bo akurat wkrotce jedzie tam na wakacje z rodzina. I wcale nie interesowaly go 'atrakcje turystyczne', ale zainteresowany byl pograniczem wschodnim, puszczami, lasami itp. Zabawne bylo i to, ze opiekunka jego dziecka jest z... Darlowa. Spedzilismy dobrych kilka godzin rozmwaiajac z naszym kierowca o wszystkim, bo akurat angielski nie byl mu obcy ;) A ze akurat tego dnia jechal do Bolonii, to zaproponowal, ze moze przewiexc nas dalej niz tylko do Triestu. Zawahalismy sie. Skonczylo sie na 1h w Triescie i pojechalismy z nim do Padwy! Nie moglismy uprzedzic o tym naszego potencjalnego hosta tam, bo zgubilismy notes z telefonami. Kiedy juz udalo nam sie z nim skontaktowac okazalo sie, ze Nicola wyjechal z miasta! na szczescie wyslal po nas swoich kolegow. Z Fabio i Enrico spotkalismy sie na najwiekszym placu Padwy. Zapieral dech, jest ogromny. Czasami po prostu jest tak, ze ladujemy w jakims miejscie, najczesciej na obrzezach, albo - jak w tym przypadku - w okolicach dworca i nie bardzo wiemy czego sie po miescie spodziewac. Kilka pierwszych godzin poswiecamy sprawom przetrwania. Padwa z poczatku wydawala sie 'taka sobie'. Okazalo sie jednak, ze to miasto jest tak stare, tak nasycone tworczoscia dawna, ze az powoduje u nas tzw. ciarki. W przewodnikach nawet nie wymienia sie tu zabytkow mlodszych niz 500 lat! A jednoczesnie ludzie tu zyja, mieszkaja, studiuja. I to jak studiuja! Trafilismy akurat na sezon obrony magisterek. Coz za przyjemnosc ogladac swiezo upieczonych magistrow, zabawnie przebranych, otoczonych przyjaciolmi i rodzinami, gdy na srodku miasta odczytuja poematy opowiadajace o tym, co przezyli jako studenci! Za kazdym razem, gdy myla sie w tresci, musza sie napic. A ze plakaty z ich wyczynami maja rozmiar A0... Przykro nam sie zrobilo, ze u nas tak nie ma. A Kochanowski mial ;)

Wracajac do chlopakow, ktorzy nas odebrali. Trudno bylo nawet powiedziec na poczatku ile mieli lat. Jacys duzi (bo i graja w rugby), bardzo wloscy cokolwiek to znaczy. jacys tacy nietypowi, przynajmniej jak na podroznikow (bo i nimi nie byli). Mieszkanie okazlo sie wielce dystyngowana studencka miejscowka - 9 osob mieszka tu. Ale nie codzinnie, wiec dostalismy pokoj. Wlasciwie pirwszym od czego zaczelismy zwiedzanie Padwy okazalo sie studenckie zycie nocne. Podstawowy drink to Spritz, wydaje sie niezbyt mocny, ale jakos nikt nie pamieta, zeby wypil wiecej niz 8. Dolaczyli do nas kolejni studenci: Manfred, Pietro... Nie pamietam, zeby kiedykolwiek wczesniej tak dobrze nam sie rozmawialo ze swiezo poznanymi ludzmi. Zaczeli od uczenia nas miejscowych i tradycyjnych przeklenstw: bog-swinia, bog-pies itp. (o Padwie mowi sie, ze to Miasto Swietych, ale jak widac reakcja mieszkancow na to jest czesto awersyjna - uslyszelismy nawet, ze "Bog jest wszedzie... i jest to bardzo irytujace") a potem rozmawialismy juz o wszystkim. Okazalo sie, ze ci wszyscy twardziele uwielbiaja dzieci, czesc z nich pracuje z nimi. Zalili sie, ze maja nawet problemy, gdy chca pocieszyc placzace dziecko. W kulturze przyjelo sie, ze facet interesujacy sie dziecmi jest prawdopodobnie pedofilem. Manfred, ktory niedawno scial wlosy, a pracuje z zakonnicami, zalil sie, ze z krotkimi to w ogole nie ma co podchodzic do dzieci. Co innego z dlugimi, jak P, nikt sie nie przejmuje dlugowlosymi, bo maja ich za komunistow. A komunisci jak wiadomo po prostu lubia dzieci :)) Wiele genderowych tematow podjelismy, jeszcze wiecej miedzykulturowych (zwlaszcza, gdy okazlo sie ze Enrico urodzil sie w Szwecji), uczylismy sie migowego jezyka wloskich pilkarzy i w ogole niezapomniany to byl wieczor. Tak zreszta jak i nastepny, nie mniej obfity.

Aha, wczoraj zrobilismy sobie wypad do Wenecji. Warto. Jest tak niesamowita jak ja opisuja. Na jednym z placow poza centralna czescia centrum spotkalismy wegierska pare, z ktora stopowalismy na wegiersko-slowenskiej granicy. Po pelnej zdumienia rozmowie, stwierdzilismy, ze pewnie nigdy wiecej juz ich jednak nie spotkamy (zamierzali jechac do Wiednia), ale... spotkalismy ich po 5 minutach.

poniedziałek, 16 lipca 2007

Hardcore

W niedziele rano wyruszylismy z Szombathely. Do Zagrebia jest niewiele ponad 100 km. Niestety to byla niedziela, wiekszosc samochodow wypchana byla calymi rodzinami, a i tak bylo ich niewiele. Podwozili nas zaledwie po 10 km. Slonce grzalo coraz bardziej. W pewnym momencie, na zupelnym bezludziu, w niechcianym towarzystwie martwego psa (nie ruszal sie, nie podchodzilismy, bo i tak nie moglibysmy pomoc, wiec byl martwy) nasza sytuacja zaczela przypominac film 'Open water'. Tam para Polnocnych Amerykanow w beznadziejnej sytuacji, porzucona na srodku oceanu zaczela po prostu klocic sie i... tak pomarli. My zaledwie dyskutowalismy czy stac w miejscu z wiara w statystyke (w koncu sie trafi) czy maszerowac (bylo tylko 10km do granicy). Gdy tylko postawilismy sobie ten problem, nieoczekiwanie juz zatrzymal sie samochod i para Wegrow zabrala nas do autostopowiczowego raju. Byla to stacja benzynowa z klimatyzacja, darmowa toaleta, z parkingiem pelnym tirow, zaledwie 2km od granicy ze Slowenia. Jak to w raju bywa, po okolo pieciu godzinach stania tam, wariowalismy. Nikt nie zatrzymywal sie, TIRy mialy zakaz poruszania sie do 22:00, zaczepil nas dziwny wegierski policjant, a na stacji bylo po prostu..zimno. W koncu pojawila sie nawet para wegierskich stopowiczow. Byli profesjonalni, lekko uzbrojeni i wladali lokalnym jezykiem. Juz po pierwszym zdaniu podali nam czerwonego markera, zeby nasz napis byl lepiej widoczny (swojego markera zgubilismy). W P obudzil sie duszek rywalizacji i zgodzil sie w koncu maszerowac do granicy. Tam juz niestety czekala na nas para owych Wegrow, bo ich oczywiscie ktos podwiozl. P ponarzekal - a bylo to nie byle jakie narzekanie, bo przeciez nie mogl milczec przez ten, jak mu sie wtedy wydawalo, caly dzien - i pomaszerowalismy dalej, tj. z granicy wegiersko-slowenskiej na... slowensko-chorwacka!!! W burzuazyjnej Slowenii owszem ladnie, ucieszyl nas takze widok cmentarza ;) Teraz z kolei slowenscy policjanci nas zaczepili :/ Ludzie w przygranicznych miejscowosciach wydaja sie jacys spieci, zbyt powazni, podejrzliwi. Rekordy bija kierowcy austriaccy, na widok stopowiczow powaznieja, wbijaja wzrok w przednia szybe, udaja ze nikogo nie widza. Troche jakby sie bardzo bali, nie wiem. Niesamowite, jak bardzo podobnie reaguja, zero spontanicznosci, kreatywnosci, gestu, markowanego chocby kontaktu.

Na ostatnim kilometrze do granicy w koncu ktos nas podwiozl. Slowenski kierowca uparl sie, zeby mowic po niemiecku, Goska sie cwiczyla, mimo ze wszystkim chyba byloby lzej mowic we wlasnych jezykach. Na granicy, chorwacki policjant zaczal sie czepiac. Czy mamy pieniadze, jak wyglada karta bankomatowa. W koncu mowi, zechce przeszukac bagaze. Czlowiek w takiej chwili zaczyna zastanawiac sie, co tez moze byc podejrzanego w naszych plecakach. Przygladal sie malej, zielonej swiczce i zapalkom owinietym szczelnie w worku. Jakos wtedy chyba zdalismy sobie sprawe, ze wygladamy koles nie tyle ma nas za terrorystow czy przemytnikow, ale za narkomanow! Z powodu slonca G cala owinieta byla bowiem w parero, ktore wraz ze slomkowym kapeluszem mogly nasuwac skojarzenia z dziecmi-kwiatami.

Juz w Chorwacji na ulicy marszalka Tito pprosilismy starszego pana o wode. jezyk nie byl przeszkoda. I... udalo nam sie zlapac stopa do Zagrzebia. Prosto do Zagrzebia. Wyladowalismy tak po 22:00 juz niestety, a z powodu problemow z logowaniem na HC nie udalo sie pokontaktowac z miejscowymi. Nie mielismy gdzie spac, ale bylismy tak bardzo podekscytowani tym, ze sie udalo, ze dojechalismy, ze jest cieplo, pieknie, a my niezniszczalini... Po prostu oddalismy bagaze do przechowalni na dworcu i postanowilismy zwiedzac Zagrzeb przez cala noc. Byl kiedys taki film "Przed wschodem slonca" czy jakos taki mial tytul (tam, tak jedna para przechodzila Paryz), ale z nami to by sie filmu nakrecic nie dalo. Slabe dialogi. Rozumiemy sie juz bez slow prawie, a gdy juz mowilismy to wdzieraly sie jakies angielskie sowa, para-slowackie przekrecenia itp. Bylismy zachwyceni Zagrzebiem. Wszyscy mowili po angielsku, kazda zapytana osoba, bez wzgledu na wiek i stan upojenia!! W zasadzie byla jednak jedna osoba, z ktora po nagielsku sie nie dalo. To byl bezdomny. Ale z nim rozmawialismy po.. francusku!!!!

Kolo 5:00 g zdrzemnela sie na pol godzinki. Od ok. 8:00 zaczelismy sie wydostawac na miejscoke do stopowania znaleziona juz wczesniej przez G w podreczniku do stopowania :) Wydostanie sie tam, okazalo sie bardzo wymagajacym przedsiewzieciem. Ale na koncu, na stacji, pierwsza zaptana osoba od razu wziela nas do Ljubljany. Tam znalezlismy najtanszy nocleg mozliwy za 10 euro w dormitory. Po kilku godzinach spotkalismy dziewczyne z hospitalityclubu, oprowadzala nas do nocy. Tuz po 23:00 udalo sie w koncu pojsc spac :)

sobota, 14 lipca 2007

Szombathely

Dojechalismy do pieknej, niewielkiej miejscowosci na Wegrzech. Okazlo sie, ze naszego hosta Beate znamy juz od 2 lat tzn. spotkalismy sie w Monai na zjexdzie HC i nawet gotowalismy razem. Dzis nocowac u niej bedzie 5 osob :) Goska jest zachwycona wielkimi ciezkimi koldrami, ktore - gdy sie pod nimi znalezc - okazuja sie piekielnie przyjemne :)

Jest upal, wlasciwie zar z nieba. Po prostu jeszcze nie przywyklismy. Dalismy sobie wiec te sobote na oswojenie sie. Siedzielismy nad jeziorkiem, jedlismy arbuza, ktore tu smakuja naprawde...ehhh...szkoda pisac.

Malo zwykle zostaje czasu na ronienie wpisow na blogu, bo wlasciwe caly czas przy necie zuzywamy na stronach HC i CS szukajac hostow, umawiajac sie z ludxmi na spotkania i oprowadzanie po miastach. Robimy ogromnie duzo zdjec, ale...poki co wyostrzajcie sobie smak - brak czasu na zrzucanie.

czwartek, 12 lipca 2007

Bratyslawa

Dojechalismy tu. Nie byl to wyczyn, bo w koncu wzielismy autobus. Ile mozna czekac na stopa? A my czekalismy ponad godzine :) Jestesmy tu juz chyba z trzeci raz. Za kazdym razem jest troche inaczej. Mieszkamy na kampingu Zlate Pieski chyba dokladnie w tym samym miejscu, co w zeszlym roku. Mozna by powiedziec monotonia. Tyle, ze to taka sama monotonia jak ta, o ktorej slyszelismy po wyjsciu z koncertu piesni sardynskich na Brave Festiwalu :)) Naprawde, dwa razy slyszelismy jak starsze panie komentowaly ten koncert jako monotonny!! A bylo tam wszystko: od piesni rozancowych, przez kolysanki, piessni towarszyszace pracy, az po rewolucyjne! G ma teorie, ze jak cos sie za bardzo rozni od dotychczasowych naszych doswiadczen, to ta roznica jest tak przytlaczajaca, ze innych nie dostrzegamy przez co powstaje wrazenie ciaglej, niezmniejszajacej sie obcosci.

Slyszelismy, ze w Bratyslawie tak jak w innych stolicach, ludzie sa jacys tacy dziwni, ze mnostwo tu dresow itp. Cos jakby dresa widzialem jednego. Nie potrafie sobie wyobrazic jednak zadnego jezyka nienawisci jakim Slowak (Czech zreszta tez) moglby operowac ;) Niezwykle trudno jest tu zachowac powage. Ciekawe jak sobie tu radza z filozofia czy innymi naukami powszechnie uwazanymi za powazne :))

Jutro ruszamy do Szombathely (jakkolwiek to sie pisze). Nie wiemy jeszcze jak. niby oczywiste, ze powinno to byc stopem, ale... Trudno sobie wyobrazic jak wielki jest nasz opor przed ruszaniem sie, czekaniem, usmiechaniem sie bez przerwy itp.

A pogoda zapytacie? Ano dziekujemy, kapac sie w jeziorze nie da, choc z namiotu mamy 5 metrow do wody. I to z gorki. Ale tylko kropi, poki co.

Przez nieuwage stanelismy dzisiaj w kolejce do ambasady USA. Myslelismy, ze to kolejka na wystawe o historii slowackich Romow. Troche bylo to dziwne, ze sprawdzaja bagaze i ta powazna obstawa wszedzie...

środa, 11 lipca 2007

Brniemy



Tak wiele sie wydarzylo ;) Jeszcze przedwczoraj obudzilismy sie tacy zmeczeni, ze meczyla nas mysl, zeby nigdzie nie jechac, wyspac sie. Zanim wyszlismy na stopa mielismy minorowe miny. W koncu ustalilismy, ze dojedziemy gdziekolwiek, wynajmiemy sobie jakis pokoj i przespimy sie. Bardzo ciezko wyjezdzalo sie nam. Chodzily nam po glowie wspomnienia przedstawienia KEEREZ w Synagaodze pod Bialym Bocianem, mysli o... przeznaczeniu. Bo jak inaczej nazwac sytuacje, w ktorej wiemy, ze pojedziemy, ze staniemy na drodze i choc nam sie nie chce, to i tak nie widzimy innego wyjscia :)

Okazalo sie, ze jednym samochodem dojechalismy prawie do Brna! (drugim, tylko kilkanascie km) Kierowca byl przemily Wegier, ktory juz od 20 lat mieszka w Czechach. Kilka razy juz bylismy w Czechach, wiec nauczylismy sie, zeby nie wychwalac czeskich drog mowiac, ze maja tu "dobre drogi w Czeskiej Republice". Wprowadza to niepotrzebne zamieszanie, bo Czesi mysla, ze chwalimy ichnie narkotyki. A w czeskim radio podali, ze w Polsce wybuchla "afera drogowa". Hmm... ciekawe.

W Brnie mielismy wspanialego hosta - Monike, ktora jednoczesnie goscila 2 Francuzow. Oni, tez stopem, robia podobna do naszej trase, tyle ze w przeciwnym kierunku :) Zachecalismy ich do odwiedzenia Wroclawia, festiwalu Brave itp., ale oni i tak chyba woleli Auschwitz :))

Piwo dobre, bez zmian. Niedaleko dworca (hlavny nadrazi) jest bardzo mila wegetarianska knajpka (polaczenie baru, z pabem, herbaciarnia i biurem podrozy) i pewnie dzisiaj znowu tam wyladujemy. Knajpa z cyklu 'must see places' jest sredniowieczna gospoda - dziwne napoje tam pilismy i interesujace rozmowy toczylismy. Monika spala chyba tylko 2h dzisiaj, bo ok 4 poleciala do stadniny opiekowac sie konmi. A my coz, powolutku, w lekkim sloncu, zajrzymy jeszcze tu i tam (muzeum dizajnu) i jedziemy do Bratyslawy. Ahoj!

poniedziałek, 9 lipca 2007

I kiedy tu spać?

Mamy ostatnio naprawdę duże szczęście, bo trzydniowa wizyta we Wrocławiu w naszej podróży do Ecotopii obfituje w wydarzenia związane z między i wielokulturowością.

W sobotę rano znów udaliśmy się na sympozjum Nowej Agory, gdzie wysłuchaliśmy ciekawej dyskusji na temat demokracji i odradzania się nacjonalizmów w Europie Środkowo-Wschodniej. Potem mieliśmy okazję zapoznać się z projektem Fundacji Pogranicze utworzenia Międzynarodowego Centrum Dialogu im. Czesława Miłosza, w tym Akademii "budowania mostów". Tchnęło w nas to nieco nadziei.

Drugim wydarzeniem, w którym udało nam się wziąć wczoraj udział był koncert inauguracyjny Brave Festival. Organizatorzy postawili sobie w tym roku za cel pokazanie "zatopionych pieśni," tradycyjnej muzyki i sztuki kultur, którym grozi marginalizacja i "zatonięcie" w tzw. postępie. Dochód z festiwalu przeznaczony będzie na projekty przyczyniające się do zachowania kultur, w tym na edukację tybetańskich sierot (wszystko wskazuje na to, że w duchu pedagogiki miejsca).

Program festiwalu jest naprawdę imponujący (aż szkoda wyjeżdżać!), my mieliśmy okazję wysłuchać Alima Qasimova i Fargany Movlamovej, azerskich śpiewaków mougam - tradycyjnej formy śpiewu, który przy akompaniamencie takich instrumentów jak nagara, skrzypce kamancha, lutnia tar i balaban, robił po prostu niesamowite wrażenie. Dziś z kolei byliśmy na koncercie polifonicznych pieśni sardyńskich kobiet (imponujące), wernisażu obrazów Miry Żelechower-Aleksiun zainspirowanych twórczością Schulza, a na koniec obejrzeliśmy spektakl grupy "Sachna," odtwarzających epos Kereez. I kiedy tu spać?

piątek, 6 lipca 2007

Wrocław

Kiedy wyjeżdżaliśmy z Ustki było tak zimno i mokro, że dorzuciliśmy i do plecaków i na siebie jeszcze trochę "niepotrzebnych" ubrań. W pociągu mieliśmy przedział tylko dla siebie, bo kto o tej porze roku wraca znad morza?

Niestety pierwszą część dnia przespaliśmy. Nie zdążyliśmy na poranną sesję Sympozjum Agory, której gwiazdą był zapewne Zygmunt Bauman, a tematem dnia "Religion versus civil society: The role and place of religion". Druga część była niczego sobie. Odnieśliśmy wrażenie, że choć wszyscy mówili jednym językiem, to chyba nie bardzo się rozumieli ;) Na końcu podniesiono kwestie odróżniania pojęć "church" i "religion". Niektórym wydało się szokujące (i dali temu wyraz), że tak wielu mówców widziało w religii i kościele narzędzia budowy społeczeństwa demokratycznego. Przypominano więc sobie jak to doszło do tego, że oddzielono państwo od kościoła... Będziemy tam też jutro :)

A poza tym, Wrocław uroczy jak zwykle. Kiedy tak się tu z kimś spaceruje, to co chwilę chce się całować :*