w drodze

w drodze

niedziela, 26 sierpnia 2007

Na pohybel hiszpańskim kierowcom i zeschłej ziemi, która ich nosi

Wyruszyliśmy więc z Ecotopii w czwartek. Nie zdecydowaliśmy się na wzięcie udziału w akcji niszczenia pola genetycznie modyfikowanej kukurydzy. Z pewnością byłoby ciekawie, ale to mogłoby nas na długo zatrzymać w Portugalii (jeśli lokalna policja zdecydowałaby się na coś więcej niż 'masaż' aktywistów). Pierwszego stopa złapaliśmy dość szybko - świetnie mówiąca po angielsku Portugalka z córkami zabrała nas prosto do centrum Lagos. Potem zaczęło się mozolne wydobywanie się na jakąś stację na autostradzie. Po wielu godzinach marszu i krótkich podjazdach wylądowaliśmy na stacji, gdzie rozmarzyliśmy się dość osobliwie. Zaczęło się jak zwykle od "Jeszcze nigdy...": jeszcze nigdy nie zatrzymał się ktoś, kto łączyłby w sobie obrzydliwe bogactwo z paskudną rozrzutnością, ktoś kto zabrałby nas bezpośrednio do Sewilli, gdzie zaoferowałby nocleg, po czym następnego dnia pokazał Granadę. Zaraz po tym powiedziałby, że w zasadzie jedzie do Paryża, gdzie moglibyśmy się u niego zatrzymać. W Paryżu mogłoby się okazać, że w zasadzie ma wolne mieszkanie w Kopenhadze, które mógłby nam odstąpić na czas naszego tam pobytu. Oczywiście wiązałoby się to z pewną niedogodnością - trzeba by opiekować się tam kotem, za powiedzmy 30 euro za godzinę (nie żeby to był jakiś tygrys, po prostu nasz kierowca orientuje się w cenach i nie chce psuć rynku) itd. Łatwo się zorientować, że czasu mieliśmy dość, a okazji tego wieczora jakoś niewiele. Ale wyobraźcie sobie, że nagle widzimy naszego kierowcę - uśmiechniętego pana wesoło machającego do nas ręką. Jednego tylko nie wzięliśmy po uwagę - człowiek tak rozrzutny podróżował Porsche, a ci którzy wiedzą jak to wygląda, domyślają się zapewne i tego, że w takim samochodzie zmieściłby się co najwyżej tylko nasz plecak. I szlag trafił taką fajną fuchę w Kopenhadze :(

Namiot rozbiliśmy na stacji, a rano pierwszy zapytany kierowca zabrał nas do uroczego Faro.



W Faro też było ciężko, ale teraz, z perspektywy czasu już wiemy, że nadużywaliśmy znaczenia tego słowa. Wręcz migiem (tzn. tego samego dnia) znaleźliśmy się na stacji, na granicy portugalsko-hiszpańskiej. Śmiesznie i strasznie było, gdy zaczęliśmy na własnej skórze odkrywać różnicę między kierowcami portugalskimi a hiszpańskimi. Portugalscy przyjaźni, życzliwi, komunikatywni, a na tej samej stacji hiszpańskie mruki, które zaczepione po angielsku nie były wstanie wydobyć z siebie żadnego (!) słowa w żadnym języku. Wiedzieliśmy już, że czeka nas droga przez kraj barbarzyńców. usiedliśmy w kawiarni napić się kawy, nagle zobaczyliśmy człowieka z dredami - rzucamy wszystko i idziemy za nim (ten musi przynajmniej wiedzieć co to stopowanie). Na stacji okazuje się, że takich jak on stoi tam pełen samochód. Śmiejemy się, że jak następnym razem zobaczymy człowieka z dijeridoo, to też rzucimy wszystko. Ze stacji zabiera nas holenderko-indonezyjka mieszkająca w Hiszpanii (doświadczona stopowiczka), która po uwolnieniu swojego chłopaka z portugalskiego aresztu (niesłusznie zatrzymany, mimo to pobity) wracała właśnie do Hiszpanii. Chłopak był muzykiem, oczywiście grającym na dijeridoo :) Wspaniały to był stop, prosto do Sewilli. Już sie pożegnaliśmy, a jeszcze wrócili po nas i zaproponowali wyjście do baru. Bar był jak garaż bardziej (z zewnątrz). W środku kilku podpitych starszych panów. Nagle zaczęli śpiewać. Nasz Portugalczyk zaproponował, że przyniesie gitarę z samochodu.



Zaczęły się prawdziwe popisy andaluzyjskiego falmenco - starsi panowie uczyli młodego poprawnie grać po andaluzyjsku. Pobyt w tym barze okazał się jednym z bardzo niewielu miłych chwil w Hiszpanii (nie licząc kraju Basków, który wspominamy miło). W Sewilli upał, ale od razu spotkaliśmy znajomego Czecha z Ecotopii, więc przez kilka godzin było nam wszystkim raźniej. Trochę pozwiedzaliśmy, ale ani do katedry (to zwykle takie muzea dla ubogich), ani do informacji turystycznej nie zdążyliśmy. Byliśmy w tak świetnych nastrojach, że postanowiliśmy starym sposobem zamknąć bagaże w szafce na dworcu i spędzić noc najciekawiej jak się da. Ostatecznie spaliśmy na ławeczce nad rzeką, ale niestety G bardzo źle sie poczuła. P zresztą też. Nadeszła ecotopijna biegunka ;(



Rano okazało się, że katedra sewilska nie jest typowym kościołem, bo wstęp jest płatny. Wydelegowaliśmy jedną osobę (obciążoną niższym kosztem), żeby zbadała konstrukcję od wewnątrz. G weszła do Babilonu za 2 euro razem z całymi chmarami uśmiechniętych płacących po 7,5 euro. P siedział przed wejściem, na ławeczce której nikt nie robił zdjęć, bo wszyscy fotografowali i kamerowali to, co strzeliste. P nie wyglądał chyba na żebraka, choć w zasadzie siedział w miejscu, które dawniej było ich miejscem. Niby ładny taki, ubrania kolorowe, ale... muchy wiedziały swoje :/ Przestałem się dziwić filmowanym, głodującym w Afryce - oni nigdy nie oganiają się od much, P też się nie chciało, żeby nie zwracać uwagi i na siebie i na ten osobliwy problem. Myślał sobie przy tym, że jak już G zapłaciła i weszła do jednej z podobno największych i najwspanialszych świątyń na świecie, to może mogłaby się tam pomodlić! Konkurencji praktycznie żadnej, bo o co mogą modlić się ludzie płacący po 7,5 euro za wejście? O lepszą pracę dla A, żonę/męża dla B, żeby C mniej czasu spędzał przed komputerem...? A G mogłaby się pomodlić na przykład o 100 tysięcy mniej biegunek w Darfurze, gdzie ta dolegliwość jest najczęstszą bezpośrednią przyczyną śmierci i może jeszcze o dwie mniej w Sewilli. Z resztą już sobie jakoś chyba poradzimy. Tylko nie do końca wiadomo czy katedra wypełniona złotem wydartym razem z milionami istnień w Ameryce jest właściwym miejscem wznoszenia jakichkolwiek modłów. To tak jakby współcześnie ozdabiać cokolwiek diamentami. Same w sobie jak i złoto, może i piękne, ale jakoś bardziej - przynajmniej diamenty - nadają się do ozdabiania obozów koncentracyjnych. No, dużo P miał czasu na rozmyślania pod tym kościołem :))


W zasadzie niewiele więcej zobaczyliśmy w Sewilli, bo trzeba było biegać od cienia do cienia. A na biegunkę pomogły tabletki :) W końcu wyszliśmy poza miastem stopować. Długi to był marsz w poszukiwaniu stacji benzynowych. Dla Hiszpanów każda wydaje się wielka, dla nas każda mała. Nikt tam się nie kwapił do zabrania nas dalej. A marzyliśmy o Granadzie. Po wielu godzinach, już wieczorem, P zupełnie opadł z sił. Za to G nabrała energii. Wyprowadziła nas z powrotem do centrum i wsiedliśmy w autobus do Cordoby - słyszeliśmy, że też piękna. Granada widać i tym razem nam nie pisana (w końcu to już drugie podejście pod to miasto). Skontaktowaliśmy się z człowiekiem z Hospitality Clubu, który powiedział, że wyjdzie po nas i pomoże nam w mieście, bo przyjedziemy w nocy. Tuż przed przybyciem do Cordoby przyszedł jednak sms, że nici ze spotkania. Na miejscu nikt nie mówił w zrozumiałym języku. Na to mamy jednak radę - trzeba iść do drogiego hotelu - tam zawsze mówią po angielsku, mają mapę i potrafią pomóc. G dowodziła i zaprowadziła nas na camping. Cieć nie chciał nas wpuścić, ale minęliśmy go. Rozbiliśmy namiot po całkowitemu ciemku. Ruszyliśmy pod prysznic. Trudno opisać jaką prysznic potrafi być ulgą w mieście, w którym o pierwszej w nocy jest wciąż powyżej 40 stopni gorąca. Niech wskazówką będzie, że P tak się zrelaksował, że aż się tam zrzygał. Kolejny dzień to upał, żar jakiego dotąd nie znaliśmy. Jedzenia minimalna ilość. Na ulicach żywej duszy. Poszliśmy szukać mieszkańców do jednego z niewielu czynnych tego dnia (niedziela) miejsc, czyli na cmentarz. Część mieszkańców Cordoby już tam była, ale sporo ich jeszcze brakowało. Przygotowaliśmy plan opuszczenia miasta. Wydawał się świetny. Zaczęliśmy jego realizację od wczesnych godzin porannych kolejnego dnia. W skrócie wyszło tak: oprócz jednego zboczeńca (pierwszy raz trafił się nam taki koleś - współczucie dla samotnie podróżujących dziewczyn!) i piętnastu kilometrów marszu w pełnym słońcu to nie wydarzyło się nic. Wieczorem wróciliśmy do centrum, spaliśmy na ławeczce w parku jak klasyczni bezdomni, cierpiąc chyba standardowe dla bezdomnych katusze jak budzenia przez debili krzyczących swoje 'Ola!'. Nasze organizmy w rozsypce zebrał rano i zaprosił na kawę, kierowca TIRa - Hiszpan, który kiedyś stopował i czekał 2 godziny (co było dla niego koszmarem). Niestety nie jechał w kierunku Madrytu.



Stopowaliśy tak długo jak się dało. Buty P rozsypały się po raz kolejny - szara taśma nie trzymała ich zbyt długo. W końcu zdecydowaliśmy się na jeszcze jeden wysiłek i pomaszerowaliśmy na dworzec autobusowy. Zmasakrowani podjechaliśmy do Bailen - miejscowości, gdzie wg naszych analiz, powinno być łatwiej złapać międzynarodowe TIRy, a przede wszystkim łatwiej dostać się na stację na autostradzie. Przemieszczanie się zawsze dodaje trochę otuchy, więc jak tylko wysiedliśmy z autobusu ruszyliśmy marszobiegiem z nadzieją... Jeden polski TIR nam się zamajaczył, ale tak poza tym sami Hiszpanie. Cholernicy mają jakiś postfaszystowski syndrom panicznego strachu przed policją, a zabranie stopowiczów uważają najwyraźniej za nielegalne. Dowiedzieliśmy się, są regiony, gdzie stopowanie w Hiszpanii jest szeroko praktykowane, więc ponad wszelką wątpliwość wielu z kierowców wiedziało co robimy na drodze. Przenocowaliśmy na jakiejś górce przy drodze z widokiem na Linares. W nocy rozszalał się wiatr i żeby zasnąć musieliśmy pozatykać sobie chusteczkami uszy. Rano po prostu szliśmy. Nawet nie stopowaliśmy, szliśmy. Nieoczekiwanie zatrzymał się były żołnierz, który (mówił po angielsku) swoje w Hiszpanii przeszedł, więc emanował zrozumieniem. Zawiózł nas na najlepszą możliwą stację, opowiedział o niej i o drodze, uprzedził obsługę o tym, co będziemy robić, popytał kierowców. usiedliśmy przed stacją z karteczkami i czekaliśmy. Chyba osiągnęliśmy jakiś niesamowity stan, w naszych wyobrażeniach podobny do tego co słyszeliśmy o jodze typu Vypassana (czy jakoś tak) - całkowita obojętność na ból. Nawet zaczęliśmy śpiewać weselsze piosenki (a nie 'Boże coś Polskę', 'Nie rzucim ziemi...' itp., którymi raczyła nas w Sewilli G). Po 8 godzinach... tak, chyba po 8 godzinach na zatłoczonej stacji przygarnęło nas dwóch Brytyjskich kierowców. Było ich dwóch, a mimo to zmieściliśmy się bez problemu. Byliśmy pierwszymi stopowiczami jakich wzięli od 11 lat. Dawno już nikogo nie spotkali w Hiszpanii. Przebyliśmy wspaniałą podróż aż do Burgos. Jazda z nimi była jedną z najprzyjemniejszych stopów ever :) W zasadzie to byli Walijczykami, a jeden z nich trochę... tłumaczył drugiego. Zanim nas wzięli przeprowadzili na nas test, który zdaliśmy - warunkiem było mówienie po angielsku ;)



W Burgos, na stacji, którą znaliśmy, znaleźliśmy polskiego kierowcę, który wprawdzie nie kwapił się chyba z początku do tego, by kogokolwiek zabierać, ale... Przespaliśmy się w namiocie i rano staliśmy przy jego samochodzie zanim ruszył. Nie opuściliśmy go przez 3 dni! Dojechaliśmy razem aż do samej granicy holendersko-niemieckiej. Pobawiliśmy się razem, podyskutowaliśmy, tłumaczył nam co się w Polsce działo, od kiedy wyjechaliśmy, bo nic z tego (polityka oczywiście) nie rozumieliśmy :))) To Giertych nie jest Ministrem?!! Z granicy zabrał nas konwój polski prosto do Polski. Pierwszy raz jechaliśmy kampingowym samochodem. Miło, wygodnie, ludzie sympatyczni, ale zmęczeni jak koty :)) i powolutku się jechało. Ale przejechaliśmy całe Niemcy. W Świecku poszli spać, a my od ok. 3 nad ranem próbowaliśmy dalej szczęścia do Poznania lub Wrocławia. Zabrał nas pogranicznik, ale ze wschodniej(!) granicy, który wdrożył nas w tajniki handlu samochodami i pracy służb mundurowych. Wylądowalismy ok. 6 rano na autostradzie w okolicach Poznania. Czekać na nikogo nam się nie chciało, więc ruszyliśmy do Poznania na piechotę. Nie wiedzieliśmy, że to tak daleko. Jakieś 7 km dalej zgarnęła nas służba drogowa (chodzenie po autostradzie jest zabronione) i uprzejmy pan podwiózł nas na przystanek autobusowy. Potem w końcu pociąg do Wrocławia. I jesteśmy.

W przyszłym roku Ecotopia jest w Turcji!
Hmmm.....