w drodze

w drodze

piątek, 5 września 2014

Krążąc, krocząc i karmiąc... z Matosinhos do Porto

Jeśli do tej pory pisaliśmy o tym, że daliśmy sobie w kość spacerami – nie wierzcie nam, to były ledwie przechadzki. W czwartek przebiliśmy wszystkie poprzednie dni łącznie, przeszliśmy co najmniej 15 kilometrów wzdłuż oceanu i rzeki Duoro.



Zaczęło się niewinnie, bo od huśtawek, a właściwie to placu zabaw, na którym było wszystko prócz huśtawek – czyli piaskownica, zjeżdżalnia, siłownia i dziwne obracalne słupki. Daliśmy dziecku trochę pobiegać, a następnie wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do miasteczka zwanego Matosinhos. Tam mieliśmy najpierw zobaczyć jakąś słynną świątynię, a potem posiedzieć trochę na plaży, czekając aż Jasiek obudzi się (bo spodziewaliśmy się, ze zaśnie w metrze), a następnie zabrać go do oceanarium (Sea Life), podobno najfajniejszej tutaj atrakcji dla dzieci. Taki był nasz plan, ale najmłodszy jego uczestnik inaczej to widział, ani myślał spać, za to pod koniec podróży wołał coraz intensywniej o mleko, co zmotywowało nas, żeby wysiąść stację wcześniej i posiedzieć trochę w kawiarni przy targu, racząc się rogalikami i kawą/kakao.

U góry wiatrak

Stamtąd ruszyliśmy do świątyni, która okazała się zamknięta, ale ogród wokół i cmentarz nam to wynagrodziły.



Wciąż zdziwieni, że J jeszcze nie śpi, ruszyliśmy w długą drogę na plażę, zdziwieni też weszliśmy na tę plażę, tam J w najlepsze pobawił się trochę na piasku, podczas gdy Mama P zbadała nabrzeże – nie było szczególnie interesujące ani przyjemne dla zmysłów (szczególnie węchu).

Dziki zachód





Ruszyliśmy więc w końcu promenadą w dół oceanu, dotarliśmy do oceanarium, J wciąż nie spał, więc wciągnęliśmy go tam i pokazaliśmy rybki. I teraz musimy niestety przyznać, że znów daliśmy się nabrać. Ogólnie jesteśmy przeciwnikami przetrzymywania zwierząt w klatkach i akwariach, w obcych im warunkach. A mimo to, nie wiedzieć czemu, motywowani jakąś chęcią pokazania dziecku świata (jakby go mało widział i bez tego), zabieramy je do oceanarium (był też w Gdyni) czy zoo (Gdańsk). Zawsze wcześniej słyszymy, że dużo się zmieniło i zwierzęta mają dobre warunki, a potem z pewnym niedowierzaniem i smutkiem zauważamy, że jednak nie – nawet jeśli mają kilka metrów dla siebie, to jest to nic w porównaniu z tym, ile potrzebują. Widok osowiałego rekina i płaszczki, leżących obok siebie bez ruchu i możliwości wypłynięcia na szeroką wodę jest bardzo smutny. Tak jak i gdańskich żyraf, chodzących w kółko w tę i we w tę. O oceanarium w Porto słyszeliśmy, że jest inne, że ryby nie są w akwariach, tylko w wielkim akwenie, który można zobaczyć z perspektywy tunelu. Coś jak w Goteborgu. No i fakt, że był tunel, ale akwen, który widzieliśmy był malutki - kilka metrów wokół tunelu z obu stron i z góry, a w środku rekin, żółw, płaszczka i wiele innych gatunków pływających wciąż w kółko. Co było natomiast fajne, to szkła powiększające w akwariach, dające wrażenie 3D. Był też tunel i plastikowe rolety w drzwiach, które najbardziej się J podobały, no i było karmienie rybek przez dzieci kawałkami innych ryb, ale tu J spasował i zaczął znów migać na mleko. Może też trochę zdenerwowała go pani prowadząca całą akcję karmienia, która bardzo długo gadała po portugalsku, zamiast przejść do rzeczy, a na sam koniec przemowy podeszła do Jasia, wyciągnęła mu smoczek z buzi i przystawiła mikrofon, licząc być może na jakiś bystry komentarz lub odpowiedź na jakieś pytanie. Chyba niewiele osób wierzy, że on naprawdę ma nieco ponad rok.

Wyszliśmy więc z pewną ulgą z oceanarium, napiwszy się jeszcze kawy i odpoczywając chwilę, podczas gdy J w końcu zasnął. Postanowiliśmy pójść dalej w dół oceanu i szliśmy ze dwie godziny aż do wybrzeża Douro, akurat tyle ile trwała drzemka malucha. W międzyczasie sprawdziliśmy też inny kawałek nabrzeża (było nieźle, a woda całkiem ciepła), a także zupę dnia w jednym z nadmorskich barów (nic więcej wegańskiego nie było).

Przy plaży - okazja?

Ten pustostan chcemy zająć
Gracze

Wynegocjowana zupa wegańska

Znajdź plażowiczów

Widoczek sentymentalny
Nacieranie glonami na drugim planie

Gdyby jeszcze przelatywał samolot, J byłby przeszczęśliwy

Palma i butelka


Gdy J znów do nas przytomnie dołączył, poszliśmy oglądać fontannę w parku... (słynny park, więc znów wyobrażaliśmy sobie nie wiem co...) i dalej spacerowaliśmy wzdłuż nabrzeża rzeki. 

Chude te kosmity

Ptaki
Spacer to może zresztą nie jest najlepsze słowo, bo jednocześnie nie chcieliśmy się bardzo spóźnić na spotkanie wieczorne związane z konferencją, w filharmonii. Szliśmy od tego parku w pośpiechu jeszcze jakieś 1,5 godziny (spóźniając się jakieś 45 minut na miejsce), momentami nawet podbiegając, czasem pod górkę, gdy odbiliśmy już od rzeki, więc wycisk był niezły.

Zdobywanie kolejnej górki z wózkiem 
W końcu trafiliśmy do „Domu muzyki”, tam trochę odpoczęliśmy, podjedliśmy, pogadaliśmy z długo niewidzianą znajomą i mocno się zdziwiliśmy, gdy po prawie godzinie pobytu nagle odsłoniły się kurtyny za szybą za nami i okazało się, że trwał tam cały czas koncert z jakąś ogromną orkiestrą, na który niestety nie trafiliśmy.

Ten moment, gdy ściana podnosi się i okazuje się, że ominął cię koncert 
Gdy wyszliśmy z filharmonii, mogliśmy do domu wracać metrem, ale na fali entuzjazmu związanego z tym, ile już kilometrów pokonaliśmy, a może także próbując spalić pochłonięte ciastka, doszliśmy do domu piechotą kolejnych kilka kilometrów, planując, że następny dzień spędzimy odpoczywając na trawie :) I tak tez zrobiliśmy, a przynajmniej ci z nas, którzy nie siedzieli wtedy na konferencji...

Zabawa

Miasto-wydmuszka


W tym jabłku można ujrzeć golonkę

Przerwa w obradach
Środa to był kolejny wycisk. Część dnia spędzona na uczelni, część na próbie znalezienia huśtawek (znalazła się piaskownica i niektórzy bardzo nie chcieli jej opuścić), a kolejna część na zwiedzaniu i to dość intensywnym. Mieliśmy przejść przez całą ul. Rua de Santa Catarina, podobno największy reprezentacyjny deptak handlowy, dlatego przeżyliśmy szok idąc wzdłuż czegoś takiego...

Same fasady, pustostany, rudery bez dachów...
czasami na parterze lub piętrze takich budynków jakaś działalność
mimo wszystko kwitnie


Tak sobie upadłe Detroit wyobrażamy


A tu coś jak gdyby dewocjonalia,
tyle że różnych kultów jednocześnie

Dopiero po kilkuset metrach ulica zamieniła się w deptak, pojawiły się nawet ciekawe sklepy, co zaowocowało zakupami. Potem wykafelkowany dworzec, ciekawa hala targowa i wspinaczka na katedrę o romańskim rodowodzie, stojącą na wzgórzu zamieszkałym już ze 3000 lat. Szukaliśmy tam w okolicach jakiejś kawiarni, chcąc godnie uczcić urodziny Mamy P, ale nigdzie niczego nie było... W końcu trafiliśmy na jakiś bar – rogaliki standardowe, ale soki przepyszne. Chwilę odpoczęliśmy i dalej na słynny most, najpierw na górną część (obowiązkowo setka zdjęć), aż doszliśmy do stacji, z której jechała kolejka linowa. Cóż było robić, wsiedliśmy, zjechaliśmy, walcząc z lękiem wysokości i w końcu na dole znaleźliśmy godną kawiarnię z fajnymi ciastkami :) W dodatku z telewizją muzyczną, więc J szalał, tańcząc na krześle. Wróciliśmy dołem mostu i Ribeirą aż do stacji San Bento, od której rozpoczęliśmy nasze zwiedzenie poprzedniego dnia
.
Nasza jubilatka została cyklopicą :**


Lęk wysokości

Celebrujemy



W budce telefonicznej

Tak na migi J pokazuje "balonik"