w drodze

w drodze

wtorek, 1 października 2013

Magnis laboribus jak kamienie w wodę

Dziś dzień chłopaka, bluźnierstwa, międzynarodowy dzień tłumacza i chyba też jakiś rodzaj dnia migrantów, ale zbyt dużo tych okazji, żeby świętować. Piliśmy po prostu zdrowie nasze, a migrantów odwiedziliśmy i tak – w wielokulturowej dzielnicy obok stacji ... To był pierwszy punkt naszej dzisiejszej wycieczki, ale trafiliśmy tam dopiero ok. 16:00.

Wczoraj beztrosko naigrywaliśmy się z włoskiego deszczu – padało niemal przez cały dzień, ale kropli tak mało i tak małe, że nawet mżawką nie dałoby się tego nazwać. No i doigraliśmy się, bo potem deszcz pokazał nam, co potrafi.

W nocy mieliśmy burzę z piorunami, ale mimo huku, Jaś nie obudził się nawet. Nie to, co my. Większości z nas nie udało się wydobyć z mieszkania przed 14:00, bo cały czas padało. Ale sprawdziliśmy w sieci, że popołudnie miało być raczej bezdeszczowe, więc po prostu przeczekaliśmy. Graliśmy w cztery osoby w Pandemię, Mamę P wdrażaliśmy w arkana walki z zagładą. Jedną rundę tylko pociągnęliśmy, choć przegraliśmy i nasz świat przepadł.
  



Potem trafiliśmy na wspomnianą dzielnicę międzykulturową z targiem, ale niestety za późno zorientowaliśmy się, że w okolicy była też magiczna brama z wzorem wyrobu złota, no i pominęliśmy ją w zwiedzaniu. A targowisko z jedzeniem zamknięto jednak, nim tam dotarliśmy. Ruszyliśmy stamtąd pieszo w kierunku cmentarza. Dzielnica, którą przemierzaliśmy perłą Rzymu raczej nie była, ale dla oczu otwartych zawsze coś interesującego mieszkańcy na murach zostawią. Idąc próbowaliśmy rozszyfrowywać bazgroły na ścianach, odnajdować ukryte malunki i rozstrząsaliśmy dlaczego buduje się w tym miejscu tak, a nie inaczej – zupełnie się na tym nie znając, co tylko zwiększało naszą frajdę.

   





Cmentarz do którego dotarliśmy, znany podobno jest z tego, że utrzymuje ścisłe dystynkcje podług zamożności umarłych, co nawet jak na Włochy jest przesadą – informacja z przewodnika. Było bogato i bardzo bogato, a miejscami niezwykle współcześnie. Długo nie mogliśmy jednak na cmentarzu zabawić, bo okazało się, że dziewczyny, w szczególności Magda, padały tam nieustannie ofiarą zmasowanego ataku komarów, które kąsały niemiłosiernie. A nie byliśmy jedynymi żywymi ludźmi w okolicy.





Przy okazji trafliśmy do ciekawego kościoła - najstarszego jaki do tej pory widzieliśmy - cześć pochodziła z IV wieku, część z V, choć trafiły się i fragmenty bomby z 1943 r. Były też szczątki jakiegoś papieża przebranego za Świętego Mikołaja.







Ruszyliśmy komunikacją miejską do centrum. Autobusami i tramwajami udaje nam się jakoś jeździć razem z wózkiem dziecięcym, ale metro to ciągłe wyzwania. Przede wszystkim brak wind lub unieruchomione schody ruchome powodują, że do przenoszenia wózka potrzebne są co najmniej 3 osoby. Cieszymy się w takich sytuacjach, że przemieszczamy się gromadą. Inni ludzie rzadko zapuszczają się w Rzymie do metra z dziećmi. Mieliśmy dziś stresującą sytuację w pociągu, bo nie mogliśmy się wózkiem z dzieckiem wydostać spomiędzy ludzi z wielkimi walizami. Lepiej wózek pchać przed sobą jak taran niż ciągnąć za sobą, bo wtedy ludzie go nie widzą. W zasadzie moglibyśmy polegać tylko i wyłącznie na chuście – w końcu dziecko niewiele czasu w nim spędza – ale wtedy musielibyśmy na plecach nosić te wszystkie torby, które nam się świetnie mieszczą teraz w wózku. Na ogół jest bardzo wygodnie, mimo bruku.



W wąskich uliczkach centrum skusiliśmy się na pizzę. Z grzybami, z cykorią, z bakłażanem, lecz bez sera; oraz serową z truflami. Przyjemnościom jak gdyby nie było końca. Wzięliśmy po kawałku dla Magdy, która uciekła z cmentarza prawie prosto do miejsca, które już od tygodnia zwiemy domem.

Kelner wdzięczył się i nas czarował, byle zostawić mu napiwek – dodatkowy w stosunku do wliczonych 10% za obsługę. W międzyczasie starszy człowiek usiłował nam sprzedać różę. Brukowaną uliczką przemknął też żebrząc młody kaleka siedzący na deskorolce. Podczas wieczornego spaceru usiłowano nam jeszcze sprzedać torebki rozłożone na chodniku, jakieś latarki i inne świecidełka, które uliczni sprzedawcy wystrzeliwują się z procy w górę – po to tylko, żeby spadały. Wymieniamy tylko te sytuacje, kiedy ktoś zagaja rozmowę.

Fajnie jest usiąść czasem gdzieś z boku, poza głównym nurtem ulicy i przyglądać się jak pracuje się w danym miejscu. Wczoraj przytrafiło nam się to pod Panteonem. Mimowie-jogini udający lewitację skończyli pracę, rozbroili swoją instalację i przebrali się pod wielkim workiem, po czym usiedli na murku, zapalili papierosy i w radosnym skupieniu zaczęli dzielić zebrane pieniądze na kupki. A obok siedział sobie uliczny jubiler, starszy pan, który jak gdyby zapomniał, że coś sprzedaje i całkowicie zatracił się w rozcinaniu na części jakiegoś cynowego dzbanka. Było to o tyle niezwykłe, że o biżuterii myślimy jako o czymś zrobionym „z niczego”, a tu człowiek na oczach przechodniów ciął niezwykłej urody dzbanek (w typie spotykanych na holenderskich obrazach martwej natury) i łączył jego fragmenty łańcuszkami, żeby sprzedać jako swoje dzieło. Widząc cały proces potworzenia można było zacząć myśleć o tej biżuterii jako o swego rodzaju frankensteinach. Co ciekawe, podobny proces rozrywania niezwykłej urody całości i montowania z nich zwyczajnych części śledzić można wszędzie w Rzymie. Złośliwie można by mówić, że to taka kultura remiksu. Starożytne budowle nie rozsypywały się i nie znikały pod wpływem erozji. Były najtańszym źródłem surowców. Wystarczyło trochę nad nimi popracować - czego nie zrobili barbarzyńcy, tego dokonali Barberini. Nie tylko w tym kontekście, ale w tym szczególnie złowróżbnie pobrzmiewa napis nad wejściem do jednego z budynków – „Gdzie praca, tam zysk”. Budynek jeszcze stał, gdyśmy go widzieli.