w drodze

w drodze

sobota, 8 lutego 2014

Słońce i deszcz


Leje, woda leje się z nieba na tę naszą Florencję. Ale my nic sobie z tego nie robimy, bo jesteśmy pod dachem, a nie w namiocie. Żeby jeszcze bardziej oddalić się od moknących namiotów młodości, pijemy sobie kawę zbożową z mlekiem ryżowym. W międzyczasie zaganiamy naszego małego synka z powrotem na środek wielkiego łóżka, gdy zanadto zbliży się do krawędzi.

pustostany we Florencji są ładnie ozdobione...

... jednodolarówkami!


Deszcz i nie za wysokie temperatury w ciągu dnia to jest coś, co wybraliśmy. Rozważaliśmy także wyjazd na słoneczną Maltę. Nasz wybór północnych Włoch zamiast śródziemnomorskiej wyspy był wyborem kultury zamiast natury. Kultura była tańsza. A poza tym, po co tak sobie jeździmy daleko, skoro nie znamy tego, co mieliśmy blisko? Ano po to, żeby wyrwać swoje życia z codzienności, sprawdzić jak sobie radzimy; czy umiemy jeszcze przebywać razem nie pracując; czy mamy jakieś niezawodowe książki do wzięcia i do przeczytania? Takie zerwanie więzów z lokalnymi zobowiązaniami oznacza, że na wyjeździe musimy sobie jakoś domową rutynę choćby posiłków sprotezować przygodnymi aranżacjami – nie jesteśmy w stanie przewidzieć co i jak będziemy jedli danego dnia. Jakoś odpoczywamy od tej rytuny właśnie, bo same w sobie te nasze przygodne aranżacje wymagają sporo przygotowań, uwagi, kompetencji językowych, no i pieniędzy.





A jak to wyglądało w szczegółach tego konkretnego dnia? Nieliczni z nas wstali rano pobiegać po Florencji. Reszta spała prawie do 10:00, co ułatwiały okiennice, dzięki którym w pokoju jest naprawdę ciemno. Śniadaliśmy kanapkami z pastą pistacjową.

Zajrzeliśmy na targowisko, na którym kupiliśmy różne wersje pizzy wegańskiej oraz ciasteczek pomarańczowych. Tam dowiedzieliśmy się, że słowo „etto” podawane przy cenach produktów, oznacza 10 deko. Ciasteczka zjedliśmy od razu, pizzę zostawiliśmy sobie na potem. Tak wprawieni ruszuliśmy zobaczyć, czym jest festiwal czekolady, o którym dowiedzieliśmy się dzień wcześniej w informacji turystycznej. Okazało się, że to zgromadzenie stoisk z mnóstwem czekolady. Trudno było wybrać coś konkretnego z tej masy przepychu. Podołaliśmy.



Na tym samym placu był kościół, który okazał się droższy niż oczekiwaliśmy. A że pogoda była wyśmienita, słoneczna, można było zrzucić płaszcze, to P zdecydował się zostać z Jaśkiem na zewnątrz. Nie zdając sobie oczywiście sprawy z tego, ile trwać może takie zwiedzanie renesansowych cudów. Jasiek od razu zasnął, P nie.






Po godzinie oczekiwania P musiał zostać ocucony kawą. Był to też dobry moment na posilenie się pizzą. Ruszyliśmy na intensywny spacer. Raz nawet chcieliśmy zjeść coś bardziej konkretnego, tj. pizzę bez sera oczywiście, ale na wielkim placu była tylko jedna pizzeria i jak poinformował nas kelner, człowiek od pizzy skończył pracę na dziś i więcej jej nie serwują. Jakoś urocza była taka deklaracja. 









Dotarliśmy do biblioteki miejskiej, skorzystaliśmy z przewijaka. Próbowaliśmy zostać na koncercie dla dzieci, który miał być za 25 minut, ale jednak zdecydowaliśmy, że trzeba w międzyczasie coś zjeść i jak już wyszliśmy, znaleźliśmy jedzenie, to zaczęło padać i do biblioteki nie wróciliśmy. Ale wieczór i tak był miły, Jasiek zasnął przynajmniej na kilka godzin, a my sobie jedliśmy pieczone bakłażany, cukinie i paprykę, a do tego spaghetti razowe z pomidorami :) A do tego poczytywaliśmy książki i przygotowywaliśmy się do kolejnego dnia...