w drodze

w drodze

piątek, 12 września 2014

Garść praktycznych porad wyniesionych z podróży do Porto

Znów wróciliśmy z podróży - trochę jakby mądrzejsi doświadczeniem, choć nie wiadomo, do czego miałoby się ono przydać. Może do kolejnego wyjazdu w to samo miejsce, ale tam się przecież nie wybieramy. Więc żeby nasza bezcenna nauka na błędach zupełnie nie zmarnowała się - podzielimy się nią z internetem.

Chusta i wózek
Chusta miała być alternatywą dla wózka. Trudno stwierdzić czy rzeczywiście była nam tym razem potrzebna. Mimo nieprzyjaznego ukształtowania terenu, dawaliśmy radę pchać wózek. A wózek ma tę zaletę, że mieści się na nim wszystko. I nawet jeśli udawałoby nam się pakować minimalistycznie za każdym razem, gdy rano opuszczamy mieszkanie, to wózek przydaje się do wiezienia zakupów, gdy wracamy na ogół wyczerpani wieczorem. Noszenie dziecka z przodu odpada, bo J jest już zbyt ciężki. Noszenie na plecach – nawet gdyby nam się to z J udało – uniemożliwiałoby wzięcie ze sobą zwykłego plecaka. A jeśli zrezygnujemy z wózka, to gdzieś te wszystkie nasze skarby musimy schować. Zostaje noszenie na boku. Jest wiele możliwości wiązań. P na razie lubi to (i w ogóle cały kanał Wrap you in love):




bo ma tę zaletę, że można je zawczasu przygotować i potem w razie potrzeby włożyć dziecko. Niestety straż graniczna na lotniskach jak dotąd zawsze życzy sobie wyplątania się z chusty przed przejściem przez ich bramki. Jest to (niestety) doskonała okazja, by poćwiczyć wiązanie.

Babcia umyka natrętnym gęsiom,
pchając nasz dobytek.
Podwieszany bagażnik wózka niestety oberwał się... znowu

Znaki migowe
Uczenie J znaków migowych i nasze próby rozumienia jego sposobu nazywania świata sprawiały nam codziennie dużo radości. Co rusz trafiały nam się nowe elementy świata, które trzeba było objaśnić dla J. Interesujące jest też dowiadywanie się, z czego składa się jego świat. Pies, piłka, koparka, telefon to elementy, które wychwyci zawsze, choćby z migawki telewizyjnej reklamy (oj dużo za dużo jest tych telewizorów w przestrzeni publicznej) czy zasłyszy w naszych rozmowach. A chcieć, to najczęściej chce mleka. Nie znamy się na bobo-migach, nie przechodziliśmy żadnego kursu. A pedagogami owszem jesteśmy, ale raczej od edukacji dorosłych. Po prostu słyszeliśmy, że takie komunikowanie się jest możliwe i praktykujemy je po swojemu. Nie nauczyliśmy dziecka jak jest mama i tata, ale udało nam się wymyślić znak na koguta, a J sam wymyślił i nauczył nas znaku na koparkę. Większość znaków jest intuicyjna, ale nie wszystkie są wystarczająco proste dla 15-miesięcznego dziecka, a kiedy zaczynaliśmy go uczyć, to był jeszcze młodszy. Jeśli więc nie mamy pomysłu, jak coś pokazać, to na ogół sprawdzamy dane słowo w słowniku słowników języka migowego: http://www.spreadthesign.com/ To znaczy - porównujemy, jak miga się na dane słowo w różnych językach (np. rower) i wybieramy najprostszy wariant. Samo porównywanie to świetna zabawa. P zawsze klika we flażkę czeską, szwedzką i indyjską, gdy zależy mu na znaku innym niż najbardziej uniwersalny. Czasami trudno jest pokazać dziecku wszystkie drobne, ale dla dorosłych istotne różnice. Przykładowo, różnice między tramwajem, metrem, pociągiem i autobusem wydają się dziwnie i niepotrzebnie wyostrzone. A dla J nawet motor i samochód dają się sprowadzić do jednego tym razem dźwięku "wwww", a ostatnio nawet "i-e" oznaczającego zegar, bo każdy z tych pojazdów ma przynajmniej po jednym liczniku prędkości.

Kask

Książki i inne zabawki
Książki to jedne z nielicznych zabawek, które rzucone przez dziecko za daleko nie polecą. Przebojem tego wyjazdu była składająca się z samych ilustracji książka „Mam oko na liczby” autorstwa Aleksandry i Daniela Mizielińskich. Zależało nam na oswojeniu lotnisk, ponieważ były najbardziej stresującą (nas) częścią podróży, w dodatku pobyt na nich składa się na przemian z czekania i podporządkowywania się kolejnym procedurom. Ta książka ma dwie strony poświęcone lotnisku, a obrazki są na tyle szczegółowe, że podczas każdego z czterech lotów znajdowaliśmy na nich coś wartego pokazania dziecku i porównania z rzeczywistością. Z podróży wróciliśmy ciężsi o 4 książki: dwie kupione na lotniskach (obie po francusku), jedną, mającą kształt ciągnika, kupioną w sklepie z używanymi rzeczami (po portugalsku) i drugą portugalską na temat spędzania wolnego czasu, zawierającą takie niby puzzle.

Świetne są też piłki - do zabawy w domu czy parku, ale przydają się nawet na lotnisku. Kiedy wracaliśmy przez lotnisko w Paryżu, zależało nam na aktywności J. Chcieliśmy żeby się ruszał, licząc na to, że łatwiej będzie mu potem znieść godziny na kolanach mamy. Do tego celu świetnie nadawała się piłka (gąbka otoczona gumowatym plastikiem), którą kopaliśmy po całej sali odlotów. Dobór piłki jest istotny, bo zbyt duża, zbyt twarda lub zbyt szybko tocząca się mogłaby spowodować za dużo szkód. A i bez tego cała zabawa była czasem stresująca, gdy J kopał piłkę w jedną stronę, a biegł w przeciwną. Swobodniej grało się przy dwójce dorosłych.
Koszmarne bramki wszelkie
Inwencja inżynierów jest spora w zakresie budowy różnych spowalniających przepływ ludzi przejść. To, czego nauczyliśmy się w Porto, to między innymi zasada, że jeżeli trzeba przejść przez automatycznie otwierającą się bramkę, bo nie da się jej wyminąć, to wózek bezpieczniej jest ciągnąć tyłem za sobą. To raczej ostrzeżenie niż praktyka – po prostu jedna ohydna bramka (kolejka linowa) zamknęła się na czole J. Zanim przejdzie się przez bramkę na lotnisku, to zamiast wypakowywać drobiazgi z kieszeni do ichnich pudełek, lepiej wpakować je o razu do bagażu podręcznego. Wówczas pakowanie się po przejściu przez kontrolę powinno przebiec szybciej. Mając dziecko do lat dwóch przechodzi się z lotniskowego terminala do samolotu przez bramki oznaczone jako priorytet. Do tego można wnosić wodę i jedzenie, bo to dla dziecka, a i czasem dla siebie da się coś w ten sposób przemycić.

Samolot
W samolocie najlepiej jest zajmować z dzieckiem miejsce przy oknie. Chodzi o to, że to jedyne siedzenie, gdzie można się jako tako wyciszyć podczas gromadnego ładowania się pasażerów do samolotu. A spokój jest bardzo ważny, bo dziecko na nasz stres i masę nowych bodźców reaguje na ogół płaczem. A tego chcemy uniknąć.

Mapy
W Porto turystom rozdaje się dwa rodzaje map. Jedna miejska, a druga komercyjna. Nie trzeba przekreślać komercyjnej, bo ma większy zasięg. Niby żyjemy w epoce mediów elektronicznych, więc papierowe mapy wydają się anachronizmem, ale... nie zawsze jest internet. W Porto łapaliśmy go w parkach i niektórych muzeach w ramach otwartej sieci Digital Porto Project. Mieliśmy dostęp do ichniej sieci FON, co teoretycznie miało oznaczać zasięg wszędzie, ale ze smartfona nie udało nam się podłączyć ani razu. Chyba każda stacja metra miała osobną, otwartą sieć, ale to poszatkowanie było irytujące. Trudno więc było nam zrobić użytek z przygotowanej mapy na Engine Google Maps – należało przepisać podstawowe informacje na mapy papierowe. Udało nam się zachować offline na smartfonie googlową mapę Porto, ale trudno się po niej nawigowało, gdy GPS nie pomaga ustalić aktualnej pozycji.
Największymi problemami wszystkich naszych map były:
a) brak wskazówek o kącie nachylenia ulic w Porto oraz
b) różne i słabo oznaczone skalowanie, przez co cały czas byliśmy zaskakiwani odległością miejsc od siebie.
No i oczywiście wytyczenie sobie jakiejś trasy na mapie nie gwarantowało, że będzie tam dobry chodnik czy dobra nawierzchnia (bruk!) albo że nie będzie tam właśnie trwał remont. Ale przynajmniej nasze podróże były trochę bardziej spontaniczne, bo co chwilę modyfikowaliśmy trasę wędrówki, a czasem kierowaliśmy się po prostu na azymut :)

Schemat oznaczeń kolorów linii metra dla daltonistów.
Kolejna linia będzie pewnie czarna.


Listę dobrych rad można by wydłużać, wracając do szczegółów wątków, które poruszyliśmy w poprzednich wpisach. Na zakończenie możemy trochę zamarudzić (i powyolbrzymiać), że w zwiedzaniu Porto z dzieckiem w wózku na pewno przydatna jest cierpliwość, zwłaszcza gdy próbujecie przechodzić przez ulice. System zarządzania ruchem jest tam po prostu źle zrobiony. Zaznaczamy, że wyzwaniem dla cierpliwości jest przekraczanie jezdni na świetle zielonym. Czerwone palą się dla pieszych ciągle. No chyba, że przyciśnie się przycisk na słupie, to wtedy – po odczekaniu dwóch cykli – włącza się dla pieszych światło zielone. W efekcie system wspiera ryzykowne zachowania, bo wszyscy piesi, po odstaniu kilku minut, ruszają na czerwonym. Wspólne oczekiwanie na zmianę świateł potrafi być jednak okazją do powierzchownej wymiany zdań i uśmiechów z przypadkowo spotkanymi mieszkańcami miasta. A społeczeństwa, jak wiadomo, nigdy dość.

I tyle nas widzieli...


Na deser czyli ostatni dzień zwiedzania, zostawiliśmy sobie „Pawilon wodny” obok największego parku w mieście, a podobno i w całej Portugalii. Zawiodło nas jednak przygotowanie, bo obiekt okazał się być w remoncie. Ale w parku spędziliśmy czas wspaniale i pewnie nie wybraliśmy się tam, gdyby nie nasza ciekawość i chęć zobaczenia nietypowej instytucji zajmującej się wodą. Żeby tam dotrzeć zrezygnowaliśmy ze zwiedzania muzeum narodowego (w niedzielę za darmo), w którym mogliśmy liczyć na XVIII-wieczne obrazy psów i ptaków, które z pewnością zachwyciłyby J (na ogół tylko te zwierzęta J zauważa na obrazach, a gdy to zrobi, trudno jest go od nich odciągnąć). Tak czy owak, zwiedzanie tego muzeum ograniczyliśmy do zmiany pieluchy w toalecie i wyciągnięcia zmęczonych nóg na kanapie w hallu.Zresztą tego dnia więcej rzeczy ominęliśmy - czasem celowo, czasem nie. Np. kościół Św. Franciszka chciałoby się zobaczyć, ale był nie po drodze, tak samo też z podróżą stateczkiem. Za to jedna z - podobno - najładniejszych na świecie księgarni, znana z Harry'ego Pottera odbijała od siebie turystów - bo niby niedziela...

Bliskie spotkania - piesek słusznie drżał ze strachu

To jest fajne

A to jest... bez palmy byłoby takie sobie  

Ślady dawnej świetności miasta
Poza miejscami, których nie zobaczyliśmy - z tego czy innego względu - były tez takie, które mimo wszystko zobaczyć się udało. Na przykład zegar z melodią i spacerującymi figurkami na ul. Św. Katarzyny - choć wyszliśmy z domu bez patrzenia na zegarek, to na miejsce dojechaliśmy dokładnie o 12:00 i akurat załapaliśmy się na show. Dla Jaśka, który jest zafascynowany wszelkimi zegarami (I-a!) było to fascynujące przeżycie.


Tak samo zresztą park, do którego w końcu dojechaliśmy - mimo zamkniętego pawilonu wodnego, było tam wszystko, co najlepsze - piłki, ptaki, pieski i dużo przestrzeni do biegania. No i jeszcze rowerzyści w kaskach. Chyba najlepsze miejsce w całym mieście, jeśli oceniać po radości, jaką sprawiło dziecku. Dużo lepsze niż oceanarium, które w tymże samym parku stało.


Epoka kamienia rzucanego


Wracając, przeszliśmy się jeszcze trochę wzdłuż oceanu, tam znów były nie lada atrakcje - latawiec i balon. Właściwie same dziecięce atrakcje tego dnia "zaliczyliśmy", ale sami przy tym też nieźle się bawiliśmy.

Spór na migi z tatą: P mówi "latawiec", J - "balonik".
Każde z nich widziało co innego, bo balon też był na tej plaży.

W poniedziałek przyszło nam w końcu wracać. Znów przez niby-Paryż (czyli pola i łąki, ale można było zjeść bardziej francuskie ciastka i kupić pamiątki oraz - co najważniejsze dla takich jak my kolekcjonerów - francuskie książeczki dziecięce). Nie było źle, choć 12 godzin w podróży potrafi jednak zmęczyć. Udało się na szczęście uniknąć opóźnień i przed 23:00 byliśmy w domu, gdzie czekała nas jeszcze oczywiście zabawa dawno niewidzianymi klockami i piłkami.



Niby pomaga babci...

...a po chwili uchodzi z jej bagażem


Podróże kształcą, męczą i brudzą
Po powrocie musieliśmy też odpowiedzieć sobie na pytanie „Czy było warto jechać do Porto?” Pytanie wydawać się może retoryczne, ale takie nie jest. Obejrzenie na własne oczy skutków wieloletniego już kryzysu finansowego w odległym mieście jest przedsięwzięciem dość kosztownym. A biorąc pod uwagę to, że J najbardziej zachwycało bieganie za piłką po parkach, zwierzęta, pachnące rośliny i zabawa z naszą trójką, to pytanie o sens męczenia się z samolotami wolimy sobie jednak na nowo otworzyć. Prawdopodobnie dużo lepiej odpoczęlibyśmy na jakimś aktywistycznym obozie gdzieś na zapadłej wsi. Naukowo niewiele wynieśliśmy z konferencji, bo rozdarcie między dzieckiem a pracą w słonecznych okolicznościach przyrody rozstrzyga się na ogół na korzyść dziecka. Na szczęście wiemy, że wartość podróży rośnie w czasie (w przeciwieństwie do wartości kupowanych przedmiotów), więc z czasem będziemy coraz bardziej zachwyceni tym, jak spędzaliśmy czas w Porto. Co zabawne, jednocześnie z dyskusją nad sensem takich podróży nasze oczy wychwyciły w sieci tanie możliwości lotu na Maltę. I cieszą się na tę myśl nie tylko oczy.