w drodze

w drodze

poniedziałek, 16 lipca 2012

Werona


Fitness
Dziś (w niedzielę) dzień rozpoczął się od ćwiczeń odchudzająco-wytrzymałościowych, czyli 40-minutowego marszobiegu z obciążeniem, wynagrodzonego widokiem odjeżdżającego pociągu i możliwością nieskrępowanego planowania dalszej podróży bez ograniczeń związanych z poprzednimi nierealnymi już planami dotarcia do wciąż wspominanego przez nas kempingu w Aix-en-Provence. Dojechaliśmy do Mediolanu, tam trzy pociągi do Szwajcarii prześcigały się, żeby nam zaimponować i odwrócić naszą uwagę od lokalnych włoskich, aż w końcu zdecydowaliśmy się na podróż do Lozanny, gdzie jeszcze niedawno wyobrażaliśmy się, że moglibyśmy mieszkać. Czas było więc zweryfikować nasze wyobrażenia, a wcześniej odpocząć w pociągu z widokiem na góry i jeziora, spisując obserwacje i przemyślenia, które były z nami już jakiś czas.

Dlaczego podróż
Gdy dużo podróżuje się, to w końcu trzeba zapytać “dlaczego?”. Dlaczego podróżujemy? Zabawne, że to pytanie pojawia się dopiero w trakcie podróży. Nie pytaliśmy się o to w Gdańsku. Zaczęliśmy się nad nim zastanawiać dopiero w Monachium. Pewnie nie bez znaczenia była lektura “Smutku tropików”. Wydaje się, że wszystko czego potrzebujemy do życia mamy w jednym miejscu. Podróż wiąże się z niewygodami. Pytania o sens podróży nie sposób nie zadać, gdy jest się na kempingu z tysiącami turystów z wielu krajów. Większość ludzi spała tuż obok lub w swoich przystowanych do tego celu samochodach. Więc żyjemy razem na trawnikach, zaledwie kilka metrów od siebie, a nie ma między nami żadnych, w zasadzie, interakcji. Nie mówimy sobie nawet “dzień dobry”. Co więcej, nasze relacje z innymi ludźmi ograniczają się do osób, które świadczą nam róznego typu usługi za pieniądze. Wszyscy jesteśmy dla siebie mili, płacimy i rozchodzimy się i pewnie nigdy już więcej sie nie poznamy. Utopia Adama Smitha ziszcza się tak właśnie.

Być może o to właśnie chodzi w podróży. Jest to społecznie akceptowana alienacja. Przez kilka tygodni można żyć bez inwestowania w związki z ludźmi, lecz jednocześnie wciąż cieszyć się bliskością społeczeństwa. Tego nie dałoby się przeżyć pozostając w zwykłym naszym miejscu, gdzie jesteśmy częścią wspólnoty. Tam zawsze dba się o relacje, bo bardzo szybko może się okazać, że poza “sklepową” relacją wzajemności (ang. Reciprocity), mamy z przypadkowymi ludźmi więcej wspólnego: znamy się, mamy wspólnych znajomych, interesy itp. W konsekwencji, zależy nam na ludziach i trudniej byłoby ich ignorować.

W nasze rozważania o sensie podrózy wpisała się rozmowa z kobietą z Bydgoszczy w pociągu relacji Monachium – Wenecja. Ona nazwała podróżowanie “polowaniem na piękno”. Tylko co to za piękno i co to za polowanie? Większość rzeczy, na które kierujemy aparat nie ucieka, położona jest w przestrzeni publicznej, czasem o ograniczonym biletami dostępie. W krótkim czasie nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, co fotografujemy. Nasze wrażenia są jakoś powierzchowne, ale cieszymy się z tego, że w ogóle są możliwe. Nie jesteśmy w stanie z ignorancją równą obecnej spojrzeć na Gdańsk. Wszystko tam uwikłane już będzie w ludzi i politykę. Przykładowo, oceniamy w czyim interesie coś zostało uwidocznione, kosztem czego i kogo.

Czerpanie przyjemności z alienacji jest dziwne. Wiemy, że jesteśmy w stanie przekroczyć przepaść  jaka oddziela nas teraz od innych ludzi i nawiązać głębsze relacje. Przykładowo, moglibyśmy podróżować autostopem. Poznawać nowych ludzi, opowiadać im o sobie i wysłuchiwać ich historii. To pasjonujące przeżycie. Wiemy też, że nie musimy spać na kempingu. Moglibyśmy wysłać kilka emaili przez couchsurfing i pewnie znaleźlibyśmy miłych ludzi, którzy ugościliby nas, oprowadzili po swoim mieście, opowiedzieli wspaniałe historie, pokazaliby nam jak mieszka się w danym miejscu. Po takiej podróży pamiętalibyśmy ludzi, nie tylko miejsca.

Dlaczego więc nie podróżujemy (jak dawniej) w sposób mniej wyalienowany?
Bo nas na to stać? Bo słuchanie innych ludzi kosztuje czas? Bo nie chce nam się opowiadać o naszym życiu kolejnym przypadkowym osobom? Po części tak pewnie jest, ale jest też przyjemność bycia we dwoje wobec takiego wyobcowanego świata.

Episteme
Na wszystko patrzymy podwójnymi oczyma. Oglądamy wspólnie te same miejsca z delikatnie tylko różnych perspektyw. Wzajemnie gwarantujemy sobie istnienie rzeczywistości, a to ważne, bo czasem wspomnienia wydają się nierealne:
        Byliśmy kiedyś w operze?
        Tak, w Weronie, ale wyszliśmy przed końcem, bo zakończenie było przewidywalne.
Gwarantowanie sobie rzeczywistości przejawia się też tym, że czasem, może po latach, jakiś widok, smak lub zapach przywołuje w pamięci jednej osoby jakichś określony fragment odwiedzanego miasta i nawet po krótkim opisie tego przeżycia, jesteśmy w stanie “być tam oboje”, czyli dopowiedzieć sobie zapomniane fragmenty budynków, dialogów, uczuć itp. Przeżywając podróż w ten kolektywny sposób, uczymy się jak różni jesteśmy. Patrzymy na to samo, lecz widzimy co innego. Mocno odczuwamy to, idąc ulicami, zwracamy wtedy uwagę na zupełnie inne szczegóły (różnych ludzi, różne napisy na ścianach, różne budynki) i pokazujemy je sobie nawzajem zdziwieni, że jednej osobie udało się wypatrzeć tak niezauważalny dla drugiej szczegół. W muzeach eksperymentujemy (ostatnio Pinakoteka Moderne w Monachium) stając przed tymi samymi obrazami, na uszach mając te same opowieści z audioguide'a, a mimo to efekt jest różny. I jest o czym rozmawiać :)

Normalno
Jedziemy pociagiem z Mediolanu do Lozanny. Ciasno. Chyba wszystkie miejsca porezerwowane i chyba wszyscy z wakacyjnymi bagażami. Ledwo upchaliśmy nasze plecaki, a przecież duże nie są. Ale po nas przychodzą kolejni podróżni, w tym para młodych Rosjanek z dużymi walizkami, które nigdzie się nie mieszczą. I w końcu jedna mówi do drugiej, że walizki będą stać “normalno” w wąskim korytarzu, obok foteli. Oczywiście taka normalność nijak ma się do normy, czyli do tego, gdzie znajdują się wszystkie pozostałe bagaże. Pod tym względem jesteśmy Rosjankami :)

Bolesna bliskość ludzi uberkomunikatywnych
Zawsze podczas podróży zdarza się coś takiego, że ktoś zaczyna gadać głośno w sposób uniemożliwiający niesłuchanie. Nie byłoby to tak uciążliwe, gdyby nie to, że treści rozdawane tak szczodrze bolą powierzchownością. Właśnie w tej chwili dowiaduję się całej masy nieistotnych banałów na temat Rosji i reszty świata. Uratowałyby mnie słuchawki, bo właśnie tylko przez wzgląd na takie sytuacje je wziąłem. Niestety zostawiłem je w plecaku, a ten wepchnąłem gdzieś hen. Nic tylko przypomnieć sobie sentencję z magnesu na lodówkę “Spokojem nie jest bycie bez zgiełku i hałasu, ale odprężenie się pomimo nich”. OK, zamieniam się we wzrok.
 

 Masters of disguise
Największą starożytnością Werony jest Arena, w której odbywają się przedstawienia operowe. Wracając na kemping z zakupami z supermarketu (pomidory, oliwki, rukola, mozarella, wino, bagietka) zapędziliśmy się na główny plac miasta i kupiliśmy bilety na wieczorne przedstawienie “Romeo i Julia”. Na bilecie przeczytaliśmy, że obsługa może nas nie wpuścić do opery, jeśli będziemy niestosownie ubrani lub pijani. Świetnie. Ale co to znaczy stosownie ubrani? W niektórych kościołach to przynajmniej jakieś obrazki są przekreślone i wtedy wiadomo, czego na siebie nie wkładać. A nasze możliwości manewru w kwestii ubioru są obecnie dość ograniczone. Zawartość plecaka miała wytrzymać próbę czasu (3 tygodnie) i próbę wytrzymałości (namiot, pogoda), kwestie smaku wydawały nam się n-rzędne. Komu było łatwiej ubrać się stosownie? Czy kobiecie wystarczy być w sukience? Czy mężczyzna musi być w marynarce? Jeżeli kobieta może nadrabiać dowolny strój seksownością, to czy mężczyzna może nadrabiać kosztownością? Zastanawialiśmy się nad takimi sprawami, a jak inaczej?! Musieliśmy także dopracować się rozstrzygnięć. Reguły stosowności ubioru do opery ustalają klasy wyższe. Dlatego najważniejsza w stosownym ubiorze wydaje się pogarda dla funkcjonalności. Dlatego Piotrek mimo panujących temperatur wbił się w długie spodnie. Góra natomiast – dwuwarstwowo! Białe, supersportowe, obcisłe wdzianko, na to t-shirt (bez niego widać sutki = nie ta impreza), a do tego... apaszka. Uznaliśmy, że dzięki niej zyskamy oręż do ewentualnego kontrataku – wpuszczą z obawy przed oskarżeniem o homofobię. Gosia natomiast miała zwykłą sukienkę i uznała, że wystarczy to do eleganckości. Jednak kobietom jest łatwiej.  Poza tym, dla zachowania należytego dystansu do funkcjonalności języka, zamierzaliśmy komunikować się niczym angielscy lotnicy z serialu “Allo, allo”, czyli: fąfą fą, fą, fą..., ewentualnie „Good evening, Sir”. Plan upadł, bo już przy wejściu na ich oficjalne “błona sera” odpowiedzieliśmy plebejskim “hello”, całkowicie się przez to zdradzając. Psi los.

A przedstawienie? Zapytacie. Cóż, z wyuczonej grzeczności odpowiemy, że trudno orzec. Trudno się kardynalnie wypowiadać nie oglądając wcześniej w tej samej scenerii lwów i chrześcijan.  Dlatego wyszliśmy na kemping po antrakcie.