w drodze

w drodze

niedziela, 29 lipca 2012

Kopenhaga i podróż przez Szwecję


Do Kopenhagi dojeżdżamy wieczorem, informacja turystyczna już zamknięta, więc jedziemy prosto na upatrzony wcześniej kemping w Charlottenlund, w odległości spacerowej od Hellerupu, gdzie kiedyś mieszkaliśmy i rzutu oszczepem od morza. Drodze na miejsce towarzyszy totalna dezorientacja. Niby znamy to miejsce, jeździliśmy kolejkami wiele razy, ale nagle nie możemy się połapać, jak dojechać na północ. Pociąg w tamtą stronę okazuje się być operowany przez przewoźnika, który chyba nie respektuje naszych biletów, dotarcie kolejką okazuje się dość skomplikowane, rozrysowane trasy przeczą sobie (inna są na peronach, inne już w kolejkach) przez co do tego samego pociągu wbiegamy i wyskakujemy trzy razy zdezorientowani, nie wiedząc czy jechać nim. czy nie. Dziwne doświadczenie obcości i chaosu w miejscu, które miało być znane i przewidywalne. W końcu w kolejce pomoc oferuje mieszkaniec miejscowości, gdzie kiedyś sprzątaliśmy i okazuje się, że to nie my zwariowaliśmy, ale wakacyjny remont torów odbywa się właśnie na odcinku, którym mamy jechać i trzeba jechać na około, przeskakiwać z peronu na peron itp. 

W końcu docieramy do Charlottenlund, gdzie pijany Duńczyk piękną angielszczyzną tłumaczy nam, jak dotrzeć na kemping oddalony o półtora kilometra. Tam niemiła niespodzianka – recepcja zamknięta, a w oknie kartka, że nie ma wolnych miejsc. I jedna miła niespodzianka – przed recepcją stoi automat, gdzie okazuje się, że zostało ostatnie wolne miejsce gdzieś pod armatami na mały namiot! Funkcja dodawania osób do namiotu jest zepsuta, więc meldujemy się jako jedna osoba, przez co przez cały pobyt czujemy się trochę nieswojo, nie wiedząc czy przy wymeldowaniu obstawać przy tym, że było nas dwoje i dopłacić 200 koron, czy zaoszczędzić niemałą przecież kwotę (ok. 120 zł), ale czuć się nieswojo, jakbyśmy wpisywali się w narodowy cwaniaczy stereotyp. W końcu stawiamy na oszczędność i pogodzenie się ze swoim bagażem kulturowym i nawet kupujemy koszulkę z napisem „KombiNation”.



Wieczór jest jeszcze stosunkowo młody, więc ruszamy na wspominki do Hellerupu, oglądamy sobie dom, gdzie kiedyś mieszkaliśmy, plażę, przy której siadaliśmy, sklep, gdzie robiliśmy zakupy itp.


Kolejny dzień mija również na wspominkach. W końcu możemy ominąć informację turystyczną i zamiast chodzić po śladach innych turystów czy przewodników, chodzimy po naszych własnych śladach, zostawionych tu 4 lata temu. Trafiamy jednak też na największe atrakcje turystyczne, takie jak Christiania, miasteczko hipisowskie przyciągające ludzi w różnym wieku, gdzie wspomnienie genialnej wegetariańskiej restauracji nie zawodzi nas. (Tu też obserwujemy zabawną scenę, gdzie dwóch Duńczyków nawiązuje rozmowę po angielsku, po czym orientują się, że obaj są miejscowi i szybko się żegnają).



Chodzimy też po sklepach sprzedających tanie wspomnienia, w tym Søstrene Grene, gdzie kupujemy długie drewniane łyżeczki do kompletu fantastycznych ogromnych kubków, jakie niedawno dostaliśmy. Nie udaje się nigdzie kupić żadnej ciekawej duńskiej książki czy słownika, więc trzeba zadowolić się gazetą na dworcu następnego dnia. Czasu na wizyty w księgarniach niestety nie starczyło, bo niemal trzy godziny podziwialiśmy muzeum sztuki, gdzie kiedyś bywaliśmy niemal co tydzień - muzeum będące odwrotnością amsterdamskiego. Tu bilet nie kosztuje nic (Van Gogh  -  14 euro!), a sale są prawie puste. Zbiory nie gorsze niż w brukselskim muzeum sztuki, dużo Flamandów i Holendrów się przewija, do tego duńska sztuka współczesna, a wyjaśnienia w informatorach i na ekranach przebijają płatne audioprzewodniki wszystkich poprzednich muzeów. Nie mówiąc już o grach, w które każdy może zagrać czy nowelce na temat jednego z obrazów (Ludwik XIII na łożu śmierci), której wysłuchujemy, dając nogom odpocząć na tronie złożonym z ławeczki i składanych stołeczków. Wrażenia niesamowite.   

a laptopa ładujemy i pocztę sprawdzamy oczywiście w bibliotece miejskiej z kawą i rogalikami :)

Po powrocie na kemping w końcu udaje się popływać! W końcu, bo już prawie, prawie się udało w Lozannie (ale woda zimna i niezbyt czysta), w Prowansji (gdzie mimo planów nie dojechaliśmy), w Rotterdamie (gdzieś była plaża, ale nie dojechaliśmy) i w Amsterdamie (woda w kanałach mulista, więc tylko zmoczyliśmy nogi, a na basen nie zdążyliśmy przed jego zamknięciem). Teraz jednak udało się, choć nie bezboleśnie, bo temperatura wody jak w Bałtyku, tylko fal nie ma, a na zewnątrz wieczorem trochę już chłodno, więc trudniej się zmusić do dobrowolnego ochłodzenia ciała.

Dzień kończymy piknikiem z duńskim piwem, chlebkiem i serami, z których jeden niestety mimo najszczerszych chęci i dezaprobaty dla marnowania jedzenia, ląduje w śmietniku. To już chyba nasze trzecie podejście do duńskich szmaragdowych serków i wciąż jesteśmy zadziwieni, jak to możliwe, że coś takiego jest produkowane i że nawet jak się chce, to nie da się przełknąć... Nawet drugi ser o smaku ryby (fioński produkt regionalny!) udaje się pochłonąć mimo pewnej niechęci.



Kolejny dzień zaczyna się niezbyt szczęśliwie, bo w nocy budzi nas burza z piorunami (znak, że znów będziemy podróżować z mokrym namiotem), potem jedno z nas (G) przeżywa swój mały Woodstock tarzając się w błocie na drodze z namiotu do rozwieszonych wieczorem, oczywiście mokrych, ręczników. Trochę dosuszamy rzeczy w suszarce i jedziemy autobusem na dworzec. Tam znajdujemy wszystko, czego nam aktualnie potrzeba czyli kawę i rogaliki. Niestety kawa (najmniejsza jaka jest, a są trzy rozmiary kubków) okazuje się większa niż jakakolwiek ogromna podwójna kawa we Włoszech, przez co znów jedno z nas (znów G) trzęsie się przez pół dnia.



Jedziemy pociągiem do Varbergu, już w Szwecji. Szczęśliwie nikt nie sprawdza biletów (ani razu w Danii i Szwecji!!), bo chyba znów nie ten przewoźnik... Tam przesiadamy się na jedyny pociąg jaki jest, który jednak nie dowiezie nas do Őxnered, gdyż znów są jakieś remonty na torach. Wysiadamy na jakiejś małej stacyjce, skąd autobus dowiezie nas do Borrås (próbujemy przypomnieć sobie coś z naszego pobytu tam 8 lat temu, ale poza tym, że graliśmy jakiś mecz ligi szwedzkiej, który chyba przegraliśmy i że na jakimś placyku stał jakiś pomnik, nie pamiętamy nic). Kierowca orientuje się, że sporo osób musi dojechać dalej, do wspomnianego już Őxnered, więc wykonuje telefon i decyduje się podwieźć nas tam, żebyśmy zdążyli na kolejny pociąg. Nie wszyscy niestety rozumieją informację po szwedzku i tuż przed odjazdem autobusu widzimy, jak Słoweniec, który jechał z nami w to samo miejsce i z tym samym biletem oddala się w stronę dworca. To jego pierwszy dzień podróży z Interrail i chyba nie skończy się w Oslo...

śledząc duńską giełdę
 
Podróże autobusem nie należą do naszych ulubionych, ale jakoś przetrwaliśmy, walcząc z chorobą lokomocyjną i głodem, gdyż nasze zapasy jedzenia ograniczyły się do kilku kromek chleba, paczki pomidorków i paczki mocno niemrawej już mieszanki sałat. Po chwili zostają już tylko trzy pomidorki, których mimo chęci nie da się już wcisnąć, a głód dalej męczy. Dojeżdżamy jednak do  Őxnered, marząc o dobrym obiedzie i obejrzeniu miasteczka, które na googlemaps wyglądało na leżące blisko jeziorka, więc pewnie ładne. Niestety zarówno kierowca autobusu, jak i napotkana już na miejscu mieszkanka powtarzają słowo 'ingenting', czyli nic... 


Nie ma nic... ani sklepu, ani restauracji, ani baru, ani nawet automatu z ciasteczkami, który mógłby sobie stać na dworcu, na który trafia chyba wielu podróżników kierowanych przez algorytm wyszukiwania połączeń systemu Deutsche Bahn. Jest kilka ładnych szwedzkich domków, jest dworzec i tyle. Jeziorka też nie ma w zasięgu wzroku. Wracając z krótkiej wycieczki po wiosce nagle odkrywamy całe pole malin!!! Pięknych, czerwonych, a po bliższym badaniu okazało się, że również niesłychanie słodkich! W perspektywie pustych żołądków przez następne cztery godziny maliny wydawały się wybawieniem, a ich czerwień i mnogość kusiła, żeby spędzić tam cały czas pozostały do odjazdu. 


Może i tak by się stało, gdyby to bardziej pechowe dziś z nas nie zorientowało się, że jest do połowy już pokryte dziesiątkami mrówek i zaczęło odgrywać rolę Telimeny tańcząc i próbując wypędzić zwierzątka ze spodni, spod spodni, z butów, torby, itp... Piotrek rzucił się na pomoc, choć mocno był zajęty fotografowaniem kotki, która nie chciała się odczepić i wciąż ocierała się o jego nogi. Wróciliśmy więc na dworzec i częściowo w deszczu przeczekaliśmy pozostały czas do odjazdu pociągu do Oslo.



Pociąg jest piękny, aż się upewniamy, czy na pewno jesteśmy w drugiej klasie, a za oknem jeziorka szwedzkie, potem norweskie, trochę tylko tracące na uroku z powodu deszczu i... głodu. Nie ma wagonu barowego, jest tylko maszyna, z której można by wydobyć gorącą czekoladę, gdyby tylko miało się norweskie korony... Ale może wjechanie o głodzie do kraju Hamsuna nie jest zbytnim nietaktem...

Jednak są batoniki! Już próbowaliśmy zapomnieć o pustym żołądku oglądając jakiś szwedzki dokument o czarnych panterach (G pierwszy raz, P trzeci...), kiedy pokazała się informacja, że gdzieś w pociągu są przekąski! Trzeba więc było udać się na poszukiwanie i rzeczywiście był automat, który nawet przyjmował karty :) Niestety tylko czekolada lub batoniki, ale trudno obeżreliśmy się tymi batonikami, co było robić... W końcu wysiedliśmy na stacji Ski (dziwne, ale nie było tam gór), gdzie Piotrkowi na ulicy spadła z ręki obrączka, chyba z tego dzisiejszego niedojedzenia... 


 Ale tam już była cywilizacja, więc pochłonęliśmy falafla zanim przesiedliśmy się do Holmlii, gdzie już czekał na nas Tsewang :) Dzień niedożywienia zakończył się genialną kolacją (nasz ulubiony ryż z curry) i w końcu miękkim łóżeczkiem :)))


c.d. o muzeach i amsterdamie


Jeszcze trochę o muzeum Van Gogha, gdzie odbywało się dziwaczne łączenie ruchu między obrazami z próbą przystanięcia przy niektórych, ruch był niemal taśmowy, ale czasami trzeba było wyprzedzić dłużej zastanawiających się lub dać się komuś wyprzedzić. Ludzie tłoczyli się oczywiście przede wszystkim przed znanymi obrazami (słonecznikami itp.), choć pod względem tłoku nie było tak źle, jak przy Mona Lisie w Luwrze. Tam tłumy były chyba większe niż przed „Madonnami” w miejscach pielgrzymek, choć zdecydowanie mniej było śpiewów. A Mona Lisa malutka i ledwo widoczna przez ramiona „innych”. Mniej nawet dostępna niż na popularnych bombonierkowych obrazach wiszących w wielu domach w latach 80–tych. To z kolei – kontynuując gradację – i tak jeszcze wydaje się rozsądniejsze (choć o rozsądku chyba trudno mówić przy pragnieniach autentyczności) niż historia, którą kiedyś usłyszeliśmy o znaczku pocztowym gdzieś na Martynice (?!), któremu zbudowano osobne muzeum (bo był pierwszym artefaktem z nazwą wyspy) i gdzie co jakiś czas wyłania się on stłoczonym turystom w specjalnej kapsule, choć na świecie mnóstwo jest identycznych znaczków, różniących się od tego muzealnego wyłącznie  „autentycznością”. Taką opowieść usłyszeliśmy kiedyś podczas relacji z podróży w tamte rejony, prezentowanej w Muzeum Etnograficznym w Parku Oliwskim, przypominającej nieco zjazdy, o których Levy-Strauss pisał 

„Jakieś dwadzieścia lat temu nie podróżowano wcale, a opowiadacze przygód nie byli pięcio–  lub sześciokrotnie przyjmowani w przepełnionej sali Pleyela. Jedynym miejscem w Paryżu dla tego rodzaju manifestacji był mały, zimny, obdrapany amfiteatr w starym pawilonie w głębi Ogrodu Botanicznego. (…) Kwadrans po oznaczonej godzinie zadawano sobie jeszcze niespokojne pytanie, czy zjawią się słuchacze prócz nielicznych stałych bywalców, których pojedyncze sylwetki widniały na stopniach. (…) Przed tą mieszaniną postaci wydobytych z naftaliny i niecierpliwej dzieciarni korzystano z prawa wyładowania zamrożonych już na zawsze przez taki seans skarbów pamięci – najwyższej nagrody za tyle starań i trudów – i czuło się, jak wspomnienia odrywają się i spadają niby kamienie w głąb studni.” Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików s. 10

Dziś również, mimo popularności podróży, spotkania takie cieszą się średniawym zainteresowaniem (może poza 'Kolosami'), może właśnie dlatego, że podróżować może każdy, a internet zaspokaja wszelkie potrzeby „poznania” egzotycznych miejsc. Mimo to, piszemy jednak ten blog, nie tyle, żeby opowiedzieć komuś o nieznanych miejscach, ale raczej, by nie zapomnieć o naszych przeżyciach i dać rodzinom informację jak się mamy. Poza tym robiąc notatki z podróży, przywracamy sobie radość pisania, którą zatraciliśmy przez ostatnie 4 lata, gdy pisanie stało się częścią naszego zawodu. Zawodu sprawiającego, że radość czerpie się już raczej tylko z faktu napisania i ukończenia czegoś. Tu za to nie musimy robić przypisów, nie musimy wspominać poprzedników, a nawet możemy świadomie się mylić ;)

Kiedy to piszemy, już w korytarzu do Kopenhagi, tamując część ruchu mogącego tędy przebiegać, siedzące obok Włoszki z takim samym jak my biletem czytają sobie na głos swoje ręcznie pisane notatki/wspomnienia, które może też znajdą się na jakimś blogu. Inne podróżniczki, z innego kraju, w innym przepełnionym pociągu siedziały we trzy, każda kontynuując swój pamiętnik, opisując podróż... Pisanie dzienników było zalecaną metodą samokształcenia w starożytności. Były przy tym dwie podstawowe szkoły: opisywać codzienne życie wewnętrzne lub opisywać zdarzenia zachodzące wokół. Nie dowiemy się, której szkole hołdowały współczesne „Rzymianki” (tak Włoszki, jak i obywatelki współczesnego imperium – Ameryki), ale pewne jest to, że trzeba być już jakoś wykształconym (umieć i chcieć pisać), żeby kształcić się w ten sposób w podróży. Mija nas Amerykanin i krzyczy „To mi przypomina Indie. Ludzie, może chcecie wody lub czegoś?” Ten swój dowcip powtarza ludziom w niezmienionej formie co kilka metrów. Najwyraźniej nie zrozumiał, że miejsce w europejskim pociągu jest dziełem przypadku (miejsce do siedzenia jest lub go nie ma) lub zapobiegliwości (wcześniejsza rezerwacja), a nie pozycji społecznej (rezerwacja kosztuje tylko 4 euro, czyli nawet nie dwie kawy). Nikt jednak nie podchwycił okazji do prowokacji i nie przystał na propozycję amerykańskiej pomocy.


Tak więc siedzimy sobie wygodnie, niemal leżymy na podłodze, dzięki wyuczonej już w PKP zdolności opanowywania narożników i najlepszych miejscówek w korytarzu (nieco dalej, w przejściu sytuacja wygląda już krytycznie).  Odcinamy ludzi z pierwszej klasy od baru, a tych z baru – od toalet. Włoszki zasnęły ze słuchawkami na uszach. Są teraz jakby z porcelany – nie można z nimi negocjować ich położenia, nie da się przeprosić, uśmiechnąć, są „nagim życiem” w korytarzu. Najbardziej zdeterminowani pasażerowie przechodzą przez ten „nasz” korytarz. Ci niezdarni rozlewają przy tym wodę na porcelanę. Nie wspomnieliśmy jeszcze, że plan był trochę inny, mieliśmy jechać nocnym do Kopenhagi po niecałych siedmiu godzinach pobytu w Amsterdamie (tyle uznaliśmy, że wystarczy, żeby coś zobaczyć i jednocześnie rozbudzić apetyt na powrót w to miejsce). Niestety miejscówki na nocny pociąg były już wykupione na co najmniej trzy dni do przodu, więc znów musieliśmy zmodyfikować plany i zostaliśmy w Amsterdamie dwa dni. Spontaniczność dodaje nieco uroku podróży, choć pewnie gdybyśmy mieli więcej czasu i zaplanowali sobie całą podróż wcześniej, to uniknęlibyśmy nagłych zmian planu czy siedzenia w korytarzach. Ale korytarze mają też swój urok, a do tego promują ruch, czyli przysiady od czasu do czasu, gdy próbuje nas minąć wózek z kawą, czyjaś walizka lub woda niesiona przez niepewną swoich ruchów osobę.

 

I niespodzianka... Okazuje się, że nie jedziemy przez Jutlandię i Fionię, tylko promem prosto na Lolandię. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy pociągu na promie, choć autobusem na promie płynęliśmy już przez Bałtyk. Mamy trzy kwadranse na zwiedzenie promu, zrobienie kilku zdjęć morzu i spalenie twarzy w naszym chyba pierwszym dziś kontakcie ze słońcem, które rano było za chmurami, a potem nie mogło nas sięgnąć w pociągach i na dworcach. Oczywiście na te kilka chwil zapomnieliśmy posmarować się kremem przeciwsłonecznym i nasze twarze zaróżowiły się jeszcze piękniej.