-->
z
wczorajszych/czwartkowych notatek samolotowych:
I czas wracać do Gdańska
po ostatnim przystanku, czyli dwóch dniach w Stavanger. Tu
zaopiekował się nami Gacek, więc odwiedziliśmy najlepsze miejsca
w mieście, piliśmy meksykańską czekoladę, objadaliśmy się
wegetariańskimi kolacjami i pieczonym przez Gacka chlebem i
dostaliśmy kilka insajderskich wskazówek, dzięki którym Norwegia
okazała się nie taka znowu droga (np. transport na lotnisko
autobusem miejskim, a nie Flybussem).
Nie mieliśmy większej
ochoty na wspinaczkę po mokrych skałach, żeby dotrzeć na
fotografowaną przez wszystkich skalną półkę, więc skupiliśmy
się na życiu miejskim i spacerowaniu po krętych uliczkach centrum.
Przy okazji znaleźliśmy centrum norweskiej emigracji, gdzie
obejrzeliśmy wystawę i spędziliśmy trochę czasu w przewygodnych
fotelach z książkami historycznymi w rękach. Hit wystawy –
plakat z pytaniami do potencjalnych imigrantów w USA. Ostatnim
pytaniem urzędnika emigracyjnego decydującego o wjeździe
Europejczyków do Nowego Świata było... czy są anarchistami... Na
wystawie nie kontynuowano tego wątku, ale i tak wydawał nam się
dość osobliwy.
Z innych dziwactw – w
całym mieście unosił się mocny zapach karmy dla psów, co nie
umilało spacerów, choć według przewodnika książkowego, dawniej
miasto miało oleistą woń sardynek, kiedyś podstawy tutejszej
gospodarki (dziś Stavanger jest podobno stolicą naftową kraju).
Według przewodnika również około 10 procent mieszkańców miasta
to migranci, co ma przełożenie na przykład na różnorodność
restauracji. Nam wydawało się, że te 10 procent to mogliby być
sami Polacy. Częściowo jako migranci, częściowo w postaci
odwiedzających ich rodzin czy zwyczajnych turystów. Język polski
słychać było wszędzie, jak zresztą we wszystkich miastach
podczas naszej podróży.
Kemping mieliśmy przy
jeziorku, blisko centrum. Leżał przy ulicy bagiennej i
rzeczywiście, trawa pod namiotem była nasiąknięta wodą jak
gąbka.
Pierwszy raz podczas tej podróży składać musieliśmy
namiot w deszczu, ale nawet to nie zepsuło nam humorów, gdyż
składaliśmy go tylko po to, żeby zaraz wskoczyć do samolotu i
wylądować w domu!! Ostatni tydzień coraz częściej łapaliśmy
się na tym, że myślimy już głównie o Gdańsku –
co zrobimy najpierw, jak już przyjedziemy? Najpierw odpoczynek i –
w końcu! –
jakiś film czy serial? A
może jednak zacząć od wyprawy na rynek po warzywa i jajka? A może
jednak pranie i suszenie namiotu, a potem przyjemności? I czy
wytrzymamy drogę autobusem, czy będziemy chcieli być w domu jak
najszybciej, taksówką? Staraliśmy się oczywiście dalej cieszyć
podróżą i każdą jej chwilą, ale po niemal czterech tygodniach z
dala od domu, zaczęliśmy już za nim mocno tęsknić. Teraz
siedzimy w nadchmurnych
fotelach, po pospiesznym
śniadaniu lotniskowym i
już, już prawie jesteśmy
na miejscu!!