w drodze

w drodze

sobota, 22 marca 2014

Karlskrona – bez dziecka ani rusz!

Decyzja o wyjeździe na jeden dzień do Karlskrony zapadła spontanicznie, o czym pisaliśmy ostatnio. Szczególnie niezwykły był wybrany przez nas termin wyjazdu. Poniedziałek był jedynym terminem, co do którego byliśmy przekonani, że mamy wolne. A żadne z nas nie miało przy sobie kalendarza, żeby ustalić jakikolwiek inny termin. Później mogliśmy zmienić datę rezerwacji na dogodniejszą, ale tego nie zrobiliśmy, bo gdy spojrzeliśmy w kalendarze nasze... Za dużo w nich pracy na projektami projektów, których jedynym celem jest zrealizowanie danego projektu, bo żaden z potencjalnych grantodawców nie gwarantuje satysfakcji finansowej. To tylko takie wprowadzenie, które ma lepiej oddać stan, w jaki wprowadziło nas już samo słuchanie języka szwedzkiego już na terminalu. Samo usłyszenie obcokrajowców wprowadziło jakiś dreszczyk emocji – już za chwilę będziemy w innym świecie, jak dawniej! Znów będziemy mogli się dziwić wszystkiemu, odkrywać nowe światy, podglądać Innych! I to jeszcze w ukochanej Skandynawii! Przyjemność jaką czerpiemy z odmienności szwedzkiego otoczenia sprawiła, że zaczęliśmy podejrzewać, że być może zaczęliśmy w Gdańsku cierpieć na horror loci. Niby jest dobrze, ale wiosenne przepracowanie już się zaczęło, a przecież wiosny jeszcze nie ma....

Karlskrońskie widoczki

Wypłynęliśmy, choć były obawy, że rejs będzie odwołany z powodu sztormu. Podobno dzień wcześniej jakiś prom utknął tuż przed Karlskroną. I rzeczywiście wiało, nawet nie zdążyliśmy – jak kiedyś – pożegnać lądu stojąc na pokładzie, bo zaczęło tak bujać, że czym prędzej zmieniliśmy pozycję na poziomą.

Robienie wrażenia na rodzinie
Poranek na promie był trochę ciężki. Najpierw pobudka o 7:00 – Luis Armstrong „Wonderful world”. Dziecku wyrwanemu ze snu nie wyjaśnisz, że ten hałas zorganizowany jest tak, by był jak najmniej opresyjny – Jasiek nie chwycił ironii ani całego tego maskowania dyskursem okropieństwa pobudki. Przed opuszczeniem promu chcieliśmy wykonać posunięcia w naszych partiach szachowych na GameKnocie – lubimy sączące się leniwie pojedynki szachów korespondencyjnych. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na promie blokowany jest dostęp do stron z grami. Liczne automaty do gier porozstawiane na promie mają widać problem z zarabianiem i nie znoszą konkurencji. Nie było czasu, żeby zakaz obejść i opuściliśmy prom z wiszącą groźbą przegranej na czas.

Zwiedzanie zaczęliśmy od tego, że na terminalu kupiliśmy sobie dzienne bilety (po 50 kr), a następnie pierwszym lepszym autobusem wybraliśmy się do centrum miasta. Autobus miał mieć numer 6, czekał na terminalu z wyłączonym numerem, a gdy już z niego wysiedliśmy, to okazało się, że stał się „3”. Wysiedliśmy przy parku, gdzie powitał nas porywisty wiatr. Przywodził nam na myśl bardziej Islandię niż wspomnienia sprzed 10-ciu już lat, gdy pierwszy raz odwiedzaliśmy Karlskronę. Wtedy było lato, a pierwszego dnia naszego pobytu było słonecznie. Potem cały czas lało, a my spędzaliśmy czas grając w kółko i krzyżyk pod parasolem w namiocie. Namiot w słoneczne dni rozstawiony był na jakichś skałach, gdzie widok był piękny, ale skąd próbowały nas przegonić łabędzie, a w czasie niepogody już w lesie, blisko terminala. Teraz – o dziwo – żadnego z tych miejsc jakoś nie mogliśmy znaleźć, wyglądając przez okna autobusu. Nawet terminal inaczej wyglądał, zupełnie nie jak wtedy, gdy staliśmy na początku kolejki pod nim, jeszcze przed otwarciem, żeby rzucić się biegiem po ostatnie bilety powrotne i cieszyć się jak dzieci, że je dostaliśmy, nawet jeśli drożej niż zwykle.

Wiatr umknął z kadru

Tym razem już po kilku minutach spaceru wiatr wyrwał nam książeczkę z mapą centrum, którą znaleźliśmy na promie. Dogoniliśmy ją. Z papierową mapą dość wygodnie myśli się o mieście chodząc. Mieliśmy też na smartfonie zachowaną offline mapę z google maps, ponieważ zwykle mamy problemy z dostępem do internetu, gdy wyjeżdżamy na krótko zagranicę. Jednak papierowa mapa daje lepsze ogólne rozeznanie, internetowa – jak gdyby zbyt szybko wprowadza w szczegóły. Kilkanaście minut później na głównym placu miasta wiatr zerwał czapkę z głowy P. Potem, gdy P zorientował się, że prawie nikt w Karlskronie nie chodzi w czapce, wiatr wyrwał mu tę jego czapkę z kieszeni. Szczęśliwie pewien przechodzień to zauważył i kilkoma szwedzkimi zdaniami skłonił P do rzucenia się w pościg za czapką. W pierwszym odruchu P wykrzyknął z siebie dziękczynne „Cak”. O ironio, P przemówił więc po duńsku, podczas gdy mieszkając w Danii odruchowo odpowiadał po szwedzku. Widocznie ta odpowiedzialna za język część mózgu jest u niego zawsze „gdzie indziej”. Nie tylko zresztą u niego. Rozmowę z kierowcą autobusu G zakończyła tego dnia również słowem nie z tego świata – „gracje”. Może nasze ciała nie dorastają do możliwości szybkiego przemieszczania się, tak charakterystycznych dla naszej cywilizacji? Ciekawe jednak, że nasze mózgi wykonały co najmniej dwa kroki w tył, a nie jeden – w końcu moglibyśmy z przyzwyczajenia odpowiadać ludziom po polsku, a tego nie robiliśmy.

Świeże ryby?

Podwórko również nieczynnego muzeum regionu Blekinge 

Jednym z celów naszej wycieczki było Muzeum Marynistyczne. Wyprawa do niego miała niejako wynagradzać nam po części spodziewane warunki pogodowe. Nie żebyśmy byli wielkimi fanami statków, ale spodziewaliśmy się podwodnego tunelu i jakichś ekspozycji ciekawie zaprezentowanych dzieciom. Dobrze, że Jasiek nie jest na tyle duży, żeby przyswoić sobie poziom naszych wygórowanych oczekiwań, bo pewnie resztę dnia by przepłakał. Muzeum okazało się nieczynne w poniedziałki. Cóż za nowość!? Dlaczego P wydawało się, że będzie inaczej? Może dlatego, że na stronach internetowych napisane było, że zapraszają i że wstęp będzie darmowy? Podobno po 50-tym roku życia umysł stopniowo przestaje myśleć krytycznie i zaczyna brodzić w naiwności. Tylko że zapewne przestaje myśleć krytycznie w swoim pierwszym języku, a w obcym ten proces – najwidoczniej – zaczyna się dużo wcześniej. Przynajmniej u niektórych. Biada pedagogice krytycznej! Ah, poor critical pedagogy!

Przy nieczynnym muzeum

Próbowaliśmy otrząsnąć się z szoku, bawiąc się na jednej z licznych ławek umieszczonych nad brzegiem morza. Pełni byliśmy obaw, że przyjdzie nam w ten właśnie sposób spędzać czas przez resztę dnia, skoro „wszystko” zamknięte będzie w poniedziałek. Na szczęście jednym z najważniejszych naszych doświadczeń z podróży i z życia w krajach skandynawskich jest uwielbienie dla bibliotek miejskich. Tę w Karlskronie łatwo znaleźć, ponieważ znajduje się przy głównym placu. Biblioteka była pierwszym miejscem, którego szukaliśmy na mapie, przygotowując się do tej wycieczki. W relacjach innych ludzi z pobytu w Karlskronie biblioteka w ogóle nie pojawiała się. My wiemy swoje – zawsze do biblioteki! Biblioteka miejska w Karlskronie ma kilka pięter i pełna jest książek. Ale także – co miewa niebagatelne znaczenie czasami – miejsc do siedzenia oraz toalet (z przewijakami). Dla Jaśka najważniejsze było zjeść, dla nas najważniejsze – dobrze się z nim bawić. Po zaspokojeniu jego potrzeb przez G, wspólnie udaliśmy się do części dla małych dzieci. Książki podzielone zostały tam na różne sposoby: regały ze słynnymi autorami książek dla dzieci, książki do głośnego czytania, wierszowane, do śpiewania... Pod ręką były też krótkie bajki o życiu dzieci: o smoczkach, pieluchach, nocniku, o uczeniu się liczenia. Na uboczu stał regał z książkami o dzieciach dla rodziców – filozofia i takie tam inne „gendery”. Na środku tej przestrzeni było też sporo zabawek. Słowem – raj. Choć ze względu na „gendery” należałoby powiedzieć, z nie mniejszym zachwytem – „Szwecja w pigułce”.

W odwiedzinach u burżuazyjnych misiów
Smoczek to jest poważny temat

Pippi Långstrump po latach
Zaraz po zabawie z językiem szwedzkim, udaliśmy się prosto do pobliskiej księgarni. Wchodząc, chciało się powiedzieć „pieniądze nie grają roli”, lecz po szybkiej ocenie sytuacji zdaliśmy sobie sprawę, że słowem kluczowym w księgarni jest „rea”, czyli promocja. Po wyniesieniu z księgarni kilku skarbów udaliśmy się na poszukiwania małych domków. Nie wiedzieć czemu małe domy są fajne, gdy patrzy się na nie z zewnątrz. A tak się złożyło w Karlskronie, że w wielkim pożarze tego miasta w 1790 roku, ogień nie strawił położonej na wzgórzu dzielnicy biedoty. Domy są tam rzeczywiście małe i kolorowe. Gdyby zamiast wiatru było ciepło i słonecznie, to moglibyśmy mówić, że czuliśmy się tam jak w Pradze. W Pradze jednak wiatr nie wyrwałby Jasiowej kurtki z koszyka pod wózkiem. Szczęśliwie kawiarnie mają okna i pewna kobieta wybiegła na zewnątrz jednej z nich, żeby uprzedzić nas przed stratą.
Łowczyni
Björkholmen
Po para-praskich doznaniach estetycznych postanowiliśmy dobrze zjeść. W tym celu udaliśmy się do... Muzeum Marynistycznego. Owszem, muzeum było tego dnia nieczynne, lecz budynek pozostawał dostępny. A w nim – restauracja, w której mogliśmy sami skomponować to, co chcielibyśmy mieć na swoich talerzach. Samodzielność, tzn. poddawanie krytycznemu namysłowi każdego kawałka jedzenia, ma dla nas niebagatelne znaczenie, bo nawet nam samym trudno jest nam dogodzić. Z powodu różnych zawirowań osobowościowo-zdrowotnych odżywiamy się prawie wegańsko. W restauracji muzealnej dorobiono nam wegańskich placków ziemniaczanych (w żurawinach) i całego posiłku wyszło nam w sumie 5 talerzy. Ledwośmy pomieścili ten cały dobrobyt w sobie. Ze względu na nieuchronnie dobiegający końca czas studiowania, z nutką melancholii skorzystaliśmy ze zniżek studenckich (tj. doktoranckich), więc niech odnotowane zostanie, że posiłkowaliśmy się za jedyne 70 koron od brzucha. Jasiek jako niemowlę jak zwykle na tzw. krzywy ryj przynosił ulgę swoim kiełkującym zębom – bułką, a nawet bardzo twardym podpłomykiem. Natomiast dziecinną ciekawość demonstrował dekonstruując brokuły. Zanim wyszliśmy, znaleźliśmy otwartą sieć wifi i uratowaliśmy wynik naszych szachowych pojedynków.

radość

Syci postanowiliśmy skorzystać ze wskazówek, jakie dostaliśmy w informacji turystycznej (znajdującej się przy głównym placu, oczywiście; a co mniej oczywiste – czynnej dopiero od 12:00) i pojechaliśmy do dzielnicy niebanalnego blokowiska – Kungsmarken. Niebanalny wydawał się tam falisty kształt wielu wysoko położonych bloków. U ich podnóża znajdował się budynek przypominający wielką szklarnię, w którym dzieci mogą się bezpiecznie wyszaleć. Dzieci do pierwszego roku życia mają darmowe wejście, podobnie jak dorośli. Płacą tylko ci, których potrzebom ten przybytek został niemal całkowicie podporządkowany. To znaczy płacą rodzice, którzy mogą w tym miejscu odpocząć, bo ich dzieci, choć szaleją, to są cały czas widoczne, więc pozostają pod opieką. Tłumów nie było.

Zjeżdżalnia
Rzucanie piłeczką pod palmą

Stamtąd pojechaliśmy autobusem na terminal promowy. I tyle. Jak gdyby..., bo może warto dodać, że nawet w języku widać jak bardzo w Szwecji szanuje się dzieci. Na promie, na drzwiach kabiny wisi instrukcja z regułami, którymi należy się podporządkować podczas rejsu. Jedną z nich jest cisza nocna po godzinie 23:00. Instrukcja jest po polsku, po angielsku oraz po szwedzku. Tylko po szwedzku wyjaśnione jest, że hałas po 23:00 przeszkadzałby dzieciom.

Prom
Generalnie rzecz ujmując, w Szwecji jakoś szczególnie cieszymy się, że mamy dziecko. Sami mielibyśmy chyba problem z odnalezieniem w Karlskronie czegoś dla siebie. W gruncie rzeczy jest to baza wojskowa, sporą część miasta zajmuje stocznia, pracująca na potrzeby armii. Co ciekawe, pod rynkiem przebiega tunel kolejowy, który dawniej łączył stocznię z dworcem kolejowym. Obecnie jest niestety zamknięty, ale w sieci odnaleźć można plany i/lub wspomnienia przejazdu tym tunelem drezynami. To byłaby nie lada gratka, bo drezyny są... fajne. Tak więc przyjazne dzieciom udogodnienia ocieplają to wymagające ocieplenia miejsce. Podobnie uprzyjemniają Karlskronę liczne szkoły i organizacje: przedszkola, szkoła „dla małych i dużych” (hasło na szyldzie), uniwersytet ludowy, szkoły dla dorosłych, szkoła radiowców (wojskowa chyba), chór królewskiej marynarki wojennej, stowarzyszenie artretyków, szkoła nurkowania, szkoła nauki jazdy itp. Niby zwyczajne, ale rzucające się w oczy. Zresztą w Szwecji o tę zwyczajność, tak trudno osiągalną w innych krajach, chodzi. I my chodzimy za nią też.

Szwedzkie niebo - bardziej niebieskie ;) 
Ha! Śmieci!

LGBTQ

poniedziałek, 10 marca 2014

Wydać kokosy na Kolosy

W końcu do tego doszło, choć jeszcze miesiąc-dwa temu wydawało nam się to nieprawdopodobne. Że wkrótce jakieś mikro-wyprawy zaczniemy sobie opowiadać na blogu. Do Gdyni?! Jeszcze trochę, a opiszemy tu wyjście do spożywczaka, w końcu ten też jest w Europie... Swoją drogą, było już o siedzeniu w okolicznym centrum handlowym, więc może daleko do podróżniczej megalomanii nie mamy.

Tym razem naszym pretekstem do refleksji na temat przemieszczania się po Trójmieście nie za pracą (a w Gdyni ostatnio się napracowaliśmy do tego stopnia, że dziś wzdychamy ze zmęczeniem widząc jej logo), lecz dla dość specyficznej przyjemności odkrywania, było to, że jechaliśmy na Kolosy. Jechaliśmy bez przekonania, po raz kolejny już zresztą, pełni rezerwy ze względu na spodziewane tłumy przed wejściem do areny sportowej, w której zlot się odbywał. W razie kolejek przed wejściem mieliśmy zrobić w tył zwrot i ruszyć na plażę. Na miejscu okazało się, że moglibyśmy także zrobić zwrot w bok i pójść do ogromnej nowej galerii handlowej. Trzeba przyznać, że choć buntujemy się przeciw coraz to nowym centrom handlowym, to też jesteśmy trochę pogodzeni z tego typu przybytkami, zwłaszcza że mają przewijaki dla niemowląt. Tak łatwo nas kupić – wystarczy dogadzać naszemu dziecku. I jeszcze naszym brzuchom, bo była tam i piekarnia.

W każdym razie festiwal trwa trzy dni i jest pięknie, bo za darmo. My wybieramy się w ostatni dzień, właściwie głównie dlatego, że mieliśmy przekazać tam paczkę Fasoli do Krakowa, ale w końcu ani paczki nie wzięliśmy, ani z nikim się nie spotkaliśmy. W nocy przeglądając program marudziliśmy sobie, że wszystko, co warte było zobaczenia z naszej perspektywy, czyli podróżowanie z dziećmi, już było i się skończyło. Został nam już tylko alpinizm. Alpinizmu nie rozumiemy i w zasadzie odmawiamy zrozumienia. W ogóle mamy trudności ze zrozumieniem przedsięwzięć, które ocierają się o śmierć. I dla nas alpinizm ociera się o nią, choć to, że autostop ociera się o nią też, zrozumieliśmy już w trakcie, więc zaprzestaliśmy. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby alpiniści i inni śmiałkowie zaczęli wypełniać podręczniki do historii i języka polskiego, fundując tym samym nowy model bohaterstwa – w miejsce dotychczasowych żołnierzy, a nawet dzieci-żołnierzy. Ale to i tak byłaby dziwaczna i nie-nasza historia.



Niewątpliwą zaletą niskich oczekiwań są pozytywne odkrycia. Ale nie miało to miejsca w tym przypadku. U nas niezmiennie: Alpinizm/himalaizm – jak nie zachwycał, tak nie zachwyca. Przemierzając salę ze snującymi opowieści starymi alpinistami czy himalaistami zdążyliśmy się jeszcze zbulwersować wypowiedziami na temat kobiet i zdziwić, że tyle osób jest zainteresowanych. Jak dowiedzieliśmy się od napotkanego kolegi-doktoranta - mieliśmy szczęście, że nie przyszliśmy na prezentacje, na które naprawdę moglibyśmy mieć ochotę. Kolejki przed wejściem były podobno wtedy wielogodzinne. Nie dziwią więc ludzie w śpiworach na głównej hali. Jak już się ktoś dostał do wnętrza, to starał się trwać, by za nic nie powtarzać tego doświadczenia stania w kolejce (w naszej kulturze odbieranego jako przykre). I my spędziliśmy dobrych kilka minut wpatrując się w ośnieżone szczyty Himalajów, ponieważ przyciemniona sala świetnie nadawała się do karmienia Jaśka.

Pewnie co poniektórych nurtuje teraz pytanie, co taka para maruderów jak my robiła w takim razie na Kolosach. Otóż książki chcieliśmy poprzeglądać. Lubimy sobie czytać w podróży. Najlepiej książki podróżnicze. Mamy piękne wspomnienia z podróżowania z „Egipcjaninem Sinuhe” (wersja dwutomowa w podróży stopem!), z „Podróżami z Herodotem” i ze „Smutkiem tropików”. Trudno jest nawet opisać, jak niesamowicie oddziałuje na nas połączenie czytania z podróżowaniem. W poprzednich latach kupiliśmy na Kolosach „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" Kazimierza Nowaka oraz „Opisywanie świata” Marco Polo. I obie te lektury umilały nam wiele gdańskich wieczorów. Wszystko to stanowi pewnego rodzaju kontekst naszego wstępnego postanowienia na tę wycieczkę – kupujemy jedną książkę. W zasadzie chodzi o to, że TYLKO jedną książkę. Żeby znów nie wydać fortuny przy stoiskach z książkami.  Najpierw wpadliśmy na stoisko z książkami dla dzieci. Przeglądaliśmy, dopytywaliśmy się, porównywaliśmy i kazaliśmy sobie notować tytuły warte zapoznania się. Nie wykluczaliśmy, że tą jedną książką tego dnia będzie książka dla dzieci. Następnie podeszliśmy do Wydawnictwa „Czarne” i... hmm.... złamaliśmy się i kupiliśmy całą siatkę książek. Nie siateczkę foliową, ale torbę materiałową (taki gratis) – tak ciężką, że od razu Jaśka wyjęliśmy z wózka i na jego miejscu tę właśnie torbę umieściliśmy. W końcu kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy o tym, że chcielibyśmy kupić antologię reportażu polskiego pod redakcją Mariusza Szczygła - no i była i to z dużą zniżką (dwa grubaśne tomy!). A jeszcze fajna książka o polskiej przestrzeni miejskiej się trafiła ('Wanna z kolumnadą" Filipa Springera) i reportaż o migrantach afrykańskich ("Na południe od Lampedusy" Stefano Libertiego), no i książka o Bukareszcie ("Bukareszt - Kurz i krew" Małgorzaty Rejmer). Właściwie to same reportaże, ale chyba to nam się najlepiej czyta, bo mamy już na półce niezłą kolekcję. Żadna z tych książek nie była jednak przeznaczona dla naszego dziecka, więc zawróciliśmy na pierwsze stoisko i dokupiliśmy tę jedną książkę dla niego ("Gdzie idziemy?"). I jeszcze jakąś gazetkę podróżniczą, bo była z promocji i o Grenlandii.

Uradowani i w lekkim jeszcze amoku rozpoczęliśmy odwrót w kierunku plaży. Chcieliśmy skorzystać ze słonecznej tego dnia pogody. Przy wyjściu z hali natknęliśmy się na stoisko reklamujące wycieczki promowe do Karlskrony. Zaczęliśmy wypełniać ichnie kupony konkursowe. I jak tak staliśmy, to zaczęliśmy sobie uświadamiać, że promocja, z którą wystawiają się na Kolosach, odpowiada nam. I że choć można zarezerwować wyjazd od teraz do grudnia, to ponieważ nie mamy kalendarza, najlepiej zarezerwować na zaraz, czyli na za tydzień. Kupiliśmy więc wycieczkę jednodniową do Karlskrony, w której byliśmy wiele lat temu. Udało nam się jeszcze telefonicznie namówić naszą sąsiadkę Magdę, więc już w kolejny weekend zapowiada się fajna zabawa. Ale prawdę mówiąc jeszcze nie ochłonęliśmy po tych szalonych decyzjach i zakupach, może jutro uświadomimy sobie, że to był głupi pomysł. A może nie. W każdym razie książki ciągle cieszą i uśmiechają się do nas, zachęcając do czytania. "Wanna z kolumnadą" zdążyła już nam umilić wieczór.



A na plażę w końcu poszliśmy. Mimo tego, że mieszkamy w Gdańsku, to nad morzem bywamy rzadko, a Jasiek ostatni raz widział piasek w Rzymie. Więc wpakowaliśmy go do wielkiej piaskownicy tuż przed tym, jak zasnął na bulwarze.


sobota, 8 marca 2014

Podróż z niemowlakiem - noclegi

Jako że postanowiliśmy się trochę powymądrzać i podzielić naszymi doświadczeniami w podróżowaniu z dzieckiem, to może zaczniemy od spraw podstawowych w każdej podróży, czyli noclegów.

Nie możemy już więcej pozwalać sobie na nierzadki dawniej "luksus" dojechania do jakiegoś miasta po godzinie 21 bez uzgodnionego wcześniej noclegu. Ostatni raz zdarzyło nam się tak podczas podróży poślubnej we Francji w Reims, gdzie późnym wieczorem dopadliśmy w końcu jakiś dziwaczny hostel. Kiedyś często nocowaliśmy u różnych ciekawych ludzi z HospitalityClubu, u znajomych, w hostelach, na jakimś squacie (Tuluza), a bywało i tak, że nie spaliśmy w ogóle, za to całą noc poświęcaliśmy na zwiedzanie, jak np. w Zagrzebiu, Marsylii, Lizbonie. Zdarzało nam się też jeździć z namiotem i po prostu rozbijać go gdzieś wieczorem, czasem w parku (np. w paryskim Lasku Bulońskim), czasem na placu zabaw (w Budapeszcie), a czasem po prostu gdzieś na trawniku (np. w Madrycie, gdy zmęczeni byliśmy już szukaniem parku). Kolejnego dnia rano bywaliśmy mocno zdziwieni miejscem, które zdesperowani wybieraliśmy do spania. Na ogół pozytywnie zdziwieni, choć zdarzały nam się spektakularne wtopy, jak np. pobudka dzięki spryskiwaczom do trawników.

w Budapeszcie, na chodnik akurat spryskiwacze nie docierały

Z dzieckiem spontaniczność w zakresie noclegów ograniczamy do minimum. Zdecydowaliśmy się wykupować noclegi z Airbnb, czyli wynajmujemy mieszkania u prywatnych ludzi. Plusy takiego rozwiązania są duże:
- jest kuchnia, gdzie można przyrządzać posiłki, lodówka do naszego wyłącznego użytku, a nie jak w hostelach - dla wielu osób
- jest w miarę cicho i spokojnie (zdarzali się głośni sąsiedzi, ale nic to w porównaniu z noclegiem w hostelu)
- jest bezpiecznie
- łazienka jest nasza, a nie wspólna, jak w niektórych hostelach, np. w Cadiz, gdzie ustawiały się do niej długie kolejki
- zwykle jest dużo przestrzeni, można więc zorganizować jakieś miejsce na przewijak itp.
- jest przyjemnie i domowo
- jest pralka, miejsce do suszenia
- część mieszkań jest "family friendly", są np. wyposażone w przewijaki, łóżeczka, krzesełka do karmienia, a właściciel czasem może zorganizować nawet wózek. Takie przyjazne rodzinom mieszkania są zwykle oznaczone, wiec można wyszukiwać po tym kluczu
-  jeśli zarezerwuje się nocleg w miarę wcześnie, można również finansowo wyjść na tym dobrze, tzn. zapłacić nie więcej niż za hostel, a często nawet mniej. Oszczędzamy szczególnie dużo, jeśli podróżujemy grupą i nie chcemy spać we wspólnym pokoju. Przykładowo, jeśli jadą trzy osoby dorosłe (tak jak my i Tata), to w hostelu musielibyśmy albo zamówić jeden wspólny pokój, albo jedną dwójkę i jedną jedynkę, a te są najdroższe. W bazie Airbnb jest natomiast bardzo dużo mieszkań dwupokojowych i wtedy nie wychodzi drogo, a intymność jest.
- no i wreszcie ostatnia zaleta - etyczna. Jeśli nocujemy w hotelach, to często są to hotele o kapitale zagranicznym, których właściciele uciekają przed podatkami do różnych tzw. rajów, zysk z naszego pobytu jest więc wyprowadzany gdzieś daleko, a lokalni mieszkańcy zostają z niczym. Pisze o tym w ciekawy sposób Jennie Dielemans w książce, "Witajcie w raju...". Jeśli natomiast wynajmiemy mieszkanie od prywatnych osób, wspieramy mieszkańców miejscowości, którą odwiedzamy. Zawsze możemy też poczytać o danej osobie na jej profilu, zobaczyć ile mieszkań wynajmuje, czy chcemy ją wesprzeć czy nie itd. Sami odnajmowaliśmy w ten sposób pokój w Ustce i wiemy, że pieniądze z tego mogą mieć duże znaczenie dla właścicieli.

namiastka domu w podróży

Ale oczywiście są też minusy - przede wszystkim to, że płacimy za całość z góry i że nasza podróż nie jest wtedy elastyczna. Zwłaszcza jeśli np. wylot nam się opóźni, jak to opisaliśmy tutaj.

Poza tym warto zorientować się, czy mieszkanie nie jest np. na czwartym piętrze bez windy, jeśli chcemy wchodzić z wózkiem, dzieckiem i bagażem i czy jest przyjazne dzieciom.

Na ogół zależy nam na wielkim łóżku, z którego trudno byłoby komukolwiek wypaść. Boki zabezpieczamy poduszkami, krzesłami lub organizujemy ewentualną możliwość w miarę miękkiego lądowania na ubraniach. Nie korzystamy z dodatkowego, osobnego łóżka dla dziecka. Pewnie dlatego, że mamy tylko jedno dziecko. Najbardziej nieprzewidywalną częścią noclegu jest zazwyczaj temperatura w nocy. Tu polegać możemy tylko na opiniach właścicieli mieszkania oraz na temperaturze początkowej, tj. wieczorem. A zdarzało się, że kaloryfery nagle w nocy wyłączają się, a klimatyzacja zaczyna inaczej działać, jak w Bolonii. Albo że po prostu nocą robi się chłodno, a mieszkanie nie jest ogrzewane, bo przecież dni są upalne (jak w Rzymie we wrześniu).

Na co jeszcze zwracać należy uwagę, jeśli już zdecydujemy się na wynajęcie mieszkania lub pokoju przez internet? Przede wszystkim na recenzje, tam możemy przeczytać, czy mieszkanie jest czyste, właściciele godni zaufania i w ogóle wyrobić sobie zdanie o ofercie. W razie wątpliwości można zawsze napisać do właścicieli. No i odległość jest nie bez znaczenia - czasem można np. oszczędzić biorąc droższe mieszkanie w centrum, do którego nie trzeba będzie dojeżdżać.

Tyle rad. Jak już się powymądrzaliśmy, to możemy skromniej już powiedzieć, że tak naprawdę nasze doświadczenia nie są ogromne, no i nie są jakoś szczególnie zróżnicowane. Nie próbowaliśmy rozbijać się po hotelach, bo nam szkoda pieniędzy, nie wbijaliśmy się do ludzi na Hospitality Clubie czy Couch Surfingu, bo w więcej osób i z małym dzieckiem nie chcieliśmy się komuś naprzykrzać, a na namiot było jakby trochę zimno, zwłaszcza w lutym. Ale da się i w namiocie mieszkać z dzieckiem małym, co widzieliśmy np. na Ecotopii i co wyczytaliśmy tutaj :)

niedziela, 2 marca 2014

Zbici z tropu, czyli pośród dydaktycznych ścieżek i pruszczańskich rekonstrukcji

Dziś w ramach naszego postanowienia zwiedzania okolic i robienia sobie wycieczek bez czekania na wakacje - wybraliśmy się do Pruszcza Gdańskiego. Leży niedaleko Gdańska, taka niemal dzielnica, a jednak dumne miasto celebrujące swoją historię. Tak słyszeliśmy i postanowiliśmy sprawdzić, jak to jest.

całkiem fajny most "kamienny"

Ponieważ Pruszcz jest tak blisko, mogliśmy sobie spokojnie wyjechać późno i nawet zdążyć upiec rano ciasteczka owsiane na drogę :) Miał z nami jechać Tata, ale rozbolała go głowa i wrócił do Ustki. Pomknęliśmy więc we trójkę pociągiem i po pół godziny byliśmy w Pruszczu. Wysiedliśmy i nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie iść - z jednej strony Biedronka, a z drugiej jakby nic... A przynajmniej nic wyglądającego na centrum miasta, koło którego mieliśmy się znajdować. Ale upewniwszy się na mapach, ruszyliśmy tam właśnie i był to spacer bardzo przyjemny, wzdłuż ścieżki dydaktycznej, przez rzeczkę.



Ścieżka z tablicami, a trzeba przyznać, że było ich dużo wszędzie - na temat historii i przyrody, byłaby jednak ciekawsza, gdyby było cieplej lub gdybyśmy spodziewali się zimna. A tymczasem prognoza pogody mówiła o kilku stopniach więcej. Przyspieszyliśmy i z krótkim postojem przy kościele całkiem ciekawym i do tego bardzo starym, z którego ogłoszenia duszpasterskie słychać było daleko, daleko, trafiliśmy do Faktorii, czyli rekonstrukcji osady handlowej z czasów kontaktów z cesarstwem rzymskim.



Początkowo byliśmy trochę zbici z tropu, bo miały być trzy chaty, no i były, tylko jakieś takie małe i do tego zamknięte...

trzy chaty

i amfiteatr

czas na pierwszy piknik, czyli wegańska szarlotka oraz inka z melasą karobową

osobliwa pruszczańska architektura
a to już Faktoria

Ale okazało się, że to nie wszystko i właściwa Faktoria jest dalej, za Skate-parkiem. Weszliśmy, kupiliśmy bilety (6 zł jeśli jest się nauczycielem, studentem, doktorantem albo ma się trójmiejską kartę biblioteczną) i poszliśmy zwiedzać. Jedna chata (hala targowa) niestety przeznaczona na prywatną imprezę, czyli urodziny jakiegoś dziecka. W drugiej (chata wodza) siedziały dzieciaki i oglądały filmik o historii tego miejsca. Miejsce na szczęście ciepłe, można usiąść i odtajać, więc trochę się zasiedzieliśmy. Nawet toaleta jest w chacie wodza - daleko jej do rekonstrukcji. Przy okazji obejrzeliśmy trochę bursztynowych przedmiotów. Potem zwiedziliśmy jeszcze chatę kowala i bursztyniarza, nie mogąc się nadziwić, że niby rzemieślnicy, a podejrzewa się, że mieli meble zupełnie nie wyszlifowane, takie że lepiej nie dotykać. A może to po to, żeby przestraszyć turystów.






W grodzie były też zwierzęta - kozy (jedna jakaś przeziębiona) i... ptaki, ale że jesteśmy miastowi to tylko nieśmiało napiszemy, że to chyba bażanty, ale równie dobrze mogłyby to być kuropatwy.

Po spacerze okazało się, że czasu do pociągu, którym planowaliśmy odjechać, jest jeszcze dużo, a nie bardzo wiemy, co tu jeszcze zwiedzać, więc znaleźliśmy inne połączenie i ruszyliśmy na dworzec. Szliśmy tą samą drogą, zastanawiając się nad losem miasta pełnego ogłoszeń o lokalach na sprzedaż/wynajem i sklepów używaną odzieżą. Czy mieliśmy przed oczami miasto w kryzysie, czy też ono od dawna już tak wyglądało?



Początkowo mieliśmy w Pruszczu spotkać się z dawno niewidzianym kolegą, ale że był akurat w Gdańsku... to poszliśmy na kawę, kiedy już wysiedliśmy z pociągu, w jednym z wszędobylskich centrów handlowych ;) A po spotkaniu długo jeszcze siedzieliśmy przy stoliku, bo jakoś wstać po tym spacerze nie mogliśmy, a i Jasiek nie krępując się niczym zasnął...