w drodze

w drodze

środa, 3 września 2014

Lot do Porto

No i jedziemy na kolejną wycieczkę, tym razem niektórzy z nas konferencyjnie, inni towarzysko i podróżniczo. Lecimy do Porto, tam jeszcze nas nie było...

 

Na poniedziałkowy lot przygotowywaliśmy Jaśka od rana, pokazując samoloty i lotniska w książeczkach i słowniku obrazkowym, nie wiedząc, ile pamięta z poprzednich wojaży. Wydawał się zaciekawiony tym pomysłem, pokazywał z zacięciem znak samolotu (lecimy ręką z wyciągniętym palcem i robimy Wwwwwwwwwwwwww!). Zwątpił tylko, gdy powiedzieliśmy, że schodzimy do taksówki, wyciagnął w pośpiechu książeczkę na temat pociągów i pokazywał je, chyba przypomniało mu się, że ostatni raz taksówką jechaliśmy właśnie na dworzec. Zdarzało mu się dostawać spazmów w foteliku samochodowym, ale w taksówce jedzie na kolanach i całkiem mu się tym razem podobało, zwłaszcza muzyka, ale i różne obrazy za oknem. Na lotnisku z kolei rozbiegał się na całego, bo w końcu taaaaka przestrzeń... I nawet plac zabaw dla dzieci jest. A nie wszędzie są.

W Gdańsku na lotnisku oddajemy wózek od razu, wiedząc, że inaczej tarabanilibyśmy się z nim po schodach po odprawie, a w drodze do samolotu. Zresztą obserwujemy umęczonych tym innych rodziców. W Gdańsku jest taka dziwna procedura, że najpierw przepuszczają ludzi przez bramkę, a potem tłoczą ich na schodach. Mija sporo czasu na tych schodach, zanim w końcu otworzą się drzwi i można będzie ruszyć do samolotu. My korzystamy z priorytetowego wejścia, bo z dzieckiem do 2 lat nam się należy, ale nie pędzimy za daleko, tylko do okna, żeby tam pokazując dziecku pracę lotniska zabić czas oczekiwania.

W samolocie siedzenie przy oknie dobrze izoluje od chaosu korytarza, gdy każdy pasażer próbuje coś w tłoku osiągnąć. J szczęśliwie i szybko zasypia. Budzi się, gdy zbliżamy się do Paryża. Obyło się bez opóźnień. Stresowała nas ta przesiadka, bo wystarczy opóźnienie pierwszego przewoźnika i plan dotarcia do Porto ległby w gruzach. A to oznaczałoby wykupienie kolejnego lotu, przejazd do Paryża i znalezienie tam noclegu na co najmniej jedną noc oraz komplikacje z noclegami w Porto. Próbowaliśmy się ubezpieczyć od takiej ewentualności (wystarczy mgła w Gdańsku, o którą nietrudno), ale nie jest łatwo dobrze ubezpieczyć się od takiej ewentualości. Zwłaszcza kilka godzin przed odlotem. Najkorzystaniejsze ubezpieczenie się oznaczałoby wyrobienie sobie specjalnej karty kredytowej i opłacenie nią podróży. Postanowiliśmy więc po prostu otworzyć się psychicznie i finansowo na możliwość wystąpienia nieprzewidywalnych zdarzeń. Otwarcie psychiczne było dużo łatwiejsze.

"Tylko spróbuj mnie stąd nie zabrać"

Na lotnisku w tzw. Paryżu mieliśmy sporo czasu. Zresztą byliśmy dokładnie w tym samym miejscu kilka lat temu, więc czuliśmy się swobodnie. Z przechodzeniem przez procedury bezpieczeństwa jak zwykle cyrki były. P wszystkie rzeczy z kieszeni miał w bagażu podręcznym – jest szybciej, gdy do zdjęcia jest tylko pasek. Niestety zażyczyli też sobie zdjęcia chusty i wyjęcia z niej dziecka. Strażnik pyta się czy dziecko może chodzić. Odpowiadamy, że może nawet biegać, dlatego je trzymamy. Potem sobie zażyczył, żeby J przeszedł sam, bez mamy przez bramkę! Zrobił to, ale wypuszczenie ręki mamy w sytuacji stresowej, puszczenie jej przodem przez bramkę, odczekanie i dołączenie do niej skończyło się natychmiastowym płaczem i żądaniem mleka. Dobrze, że przynajmniej nie piszczał w bramce. P w tym czasie niezadowolony rozplątywał się z chusty. A tego dnia miał nowe wiązanie i dopiero co udało mu się przekonać J, że może być fajnie siedzieć u taty na biodrze. Przez kilka poprzednich dni P próbował przekonać J, że siedzenie w chuście na plecach może być fajne, lecz kończyły się te próby fiaskiem.
Przybytek ufundowany na długo zanim powstało lotnisko ;)

Lot Ryanairem był dużo bardziej uciążliwy, choć w samolocie było dużo wolnych miejsc. Powietrze było jakoś tak dziwnie suche, że aż piekły oczy i – może już także ze zmęczenia – byliśmy ogólnie rozdrażnieni. Na szczęście mieliśmy odpowiednie książki dla J (takie z samolotami i chmurami, dzięki którym łatwiej nam było opowiadać o tym, co widzi przez okno), sowę oraz dwa smoki, a także własne picie i jedzenie (Ileż to nielegalnych rzeczy można wnieść na pokład dzięki dziecku?!). Żonglowaliśmy tym wszystkim, żeby wykrzesać z przelotu jak najmniej iskier, które mogłyby doprowadzić J do szału. Byłoby to niezwykle rzadkie wydarzenie, ale mimo wszystko jakoś bardziej prawdopodobne w samolocie niż na ziemi, zwłaszcza że sami też mieliśmy już dość. Na koniec loty wszystkim nam zaszumiało w uszach, J zniósł to najgorzej, ale też szczęśliwie nie trwało to długo.

Chusta gotowa, lecz J na rękach

Z lotniska wzięliśmy taksówkę do mieszkania. Spodziewaliśmy się zapłacić miedzy 18 a 20 euro, ale ponieważ kierowca cały czas poruszał się autostradami, to w pewnym momencie zwątpiliśmy w to, czy dobrze postąpiliśmy. Skończyło się dość zabawnie, bo kierowca... zgubił się. Ale gdy się zorientował, że czeka go sporo kluczenia po uliczkach, ponieważ według swojego GPSa dojechał, lecz miejsce nie zgadzało się, to... zawiesił licznik i powiedział, że dalej jedzie za darmo. I teraz uwaga! – dalej to G poprowadziła go krętymi uliczkami. Używając darmowej mapy z lotniska odnalazła nas i miejsce docelowe i pilotowała kierowcę zza jego pleców i z dzieckiem na kolanach. A dziecko to potrafiło tego dnia otworzyć drzwi w obu jadących taksówkach. Taksówkarzowi oczywiście zostawiliśmy napiwek – to za stworzenie okazji dla G do popisania się swoimi super-mocami, o których potem można na blogu pisać.

Odnaleźliśmy mieszkanie, tam J w mgnieniu oka obiegł wszystkie pomieszczenia i balkon, odnalazł wielką szczotę i mopa, więc do późnego wieczora rozrywka była zapewniona.
Widok z okna