w drodze

w drodze

niedziela, 29 września 2013

Czyje jest to miasto?


„Fantazje, jakie snujemy o świecie i tęsknota za tym, co nietknięte, zrodziły największy przemysł świata. To przemysł, w którym opakowuje się, reklamuje i sprzedaje nasze marzenia. To również przemysł, który produkuje wszystko, począwszy od olejku do opalania, noclegu w hotelu i miejsca w samolocie, na usługach seksualnych, śniadaniu angielskim i polach golfowych skończywszy.” Jennie Dielemans, „Witajcie w raju..."
 
Gdy tak zwiedza się Rzym, prawie zawsze w tłumie turystów, można zacząć zastanawiać się, dla kogo istnieje to miasto. Komu bardziej służy? Spodziewamy się, że muzea są dla turystów, a jeśli tak, to dlaczego napisy pod obrazami w muzeum watykańskim są tylko po włosku? Może nikomu się nie chce dodawać angielskich, bo masy obcokrajowców i tak kupią bilety i przetoczą się? A może te muzea pierwotnie były przeznaczone dla Włochów (i profesjonalnie przygotowanych turystów, tj. znających lokalny język), żeby sobie – nie wiem – włoską tożsamość narodową wyrobili dzięki konsumpcji kultury? 

Miasto oczywiście jest świadome zainteresowanych nim turystów, o czym świadczą różne budki i stragany, a przede wszystkim zaczepiający nas wciąż przewodnicy lub handlarze z wiecznym okrzykiem "une euro"/"one euro". A jednak wydaje się nami nie przejmować, w końcu to wieczne miasto, czy przyjdziemy, czy nie, będzie trwać. Widziało już niejedno i tłumy turystów nie robią na nim większego wrażenia.

Pojawiają się też w Rzymie komunikaty zrozumiałe tylko przez turystów z Polski. Chodzi o badziewne, kibicowskie wlepki, którymi pooblejane są tu słupy w całym mieście. Na inne, lokalne wlepki, trafić można tylko sporadycznie, jak gdyby nie było tu (tego rodzaju) życia. Za to różne regiony i regioniki Polski próbowały obsikiwać Rzym. I to od dłuższego czasu, bo część z nich „trąci myszką”. Jest to chyba znakiem tego, że transport ludzi w pielgrzymkach odbywa się także z klucza kibicowskiego. Nie robiliśmy zdjęć, żeby nie multiplikować zarazy. Ale na cholerę w rzymskim metrze rozklejać wlepki o tzw. żołnierzach wyklętych? Czyżby „wieczne miasto” było jednym z wielu pól polskich walk ideologicznych? Swoją drogą to niesamowite. Ciekawe czy Rzymianie wiedzą?

W Rzymie jesteśmy też obiektem ideologicznej propagandy ze strony miejscowych. Co chwilę ktoś z długopisem zaczepia nas, prosząc o podpis „przeciw narkotykom” - cokolwiek miałoby to znaczyć. Proste hasło, widać lepiej się sprzedaje niż szerszy opis tego, o co właściwie chodzi. 

Inne kampanie dotyczyły np. przemocy wobec kobiet, tak jak ta na zdjęciu "Przemoc przeciw kobietom to porażka wszystkich"

Taki budynek zaleźliśmy w jakiejś ślepej uliczce, błądząc w poszukiwaniu jednego z najwięszych targów Europy (podobno) - Mercato Porta Portese. W końcu znaleźliśmy - dziwne połączenie Jarmarku Dominikańskiego (antyki) z czymś jak targ na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu (chińskie ciuchy, buty, lumpeksy itp.). Interesujące jest to, że ulokowany jest ten targ między blokami mieszkalnymi. Nie znaleźliśmy talerzyków, których wypatrywaliśmy (do kompletu tych przywiezionych z targu w Palermo), ale wróciliśmy ze słownikiem angielsko-włoskim i książeczką - zbiorem puzzli dla Jaśka.


Później tego dnia trafiliśmy jeszcze zupełnie przez przypadek na jakiś targ produktów regionalnych, na którym nabyliśmy miód pomarańczowy i eukaliptusowy i pastę szpinakowo-kaparową. Zapowiadają się pysznie.



W Rzymie zresztą często trafiamy przez przypadek na różne miejsca/wydarzenia - dzis dodatkowo błądzac po jakichś uliczkach trafiliśmy na centrum kultury hebrajskiej, gdzie okazało się, że dziś jest Europejski Dzień Kultury Żydowskiej. Z początku myśleliśmy, że mamy do czynienia z Europejskim Dniem Kultury Zielarskiej, zwłaszcza że przewrotnemu słowu "ebraico" towarzyszyła jakaś zieleń na plakacie. Chcieliśmy uczestniczyć. Z tej właściwej okazji był wernisaż, wystawa, choć trzeba przyznać że bardzo malutka. Autor wystawy próbował nam wytłumaczyć (mimo że wino wpływało chyba mocno na jego zasób słów po angielsku), że przyniósł po prostu to, co miał w domu. Głównie były to świeczniki.

Idąc z targu na Zatybrzu w stronę kolejnych ruin (zamarzyło nam się zobaczenie Circo Massimo) trafiliśmy na bardzo dziwną nieturystyczną dzielnicę robotniczą – Testaccio, nazwane tak od skorup amfor, w których przewożono wino i oliwę, a które po wypiciu płynu wyrzucano tu na brzeg. Powstała z tego góra – Monte Testaccio. Coś jakby dziś góra po pustych butelkach wyrzucanych przez przyjezdnych. W dzielnicy było pusto, turystów żadnych, a jeden z placów oraz stojąca tam piramida – marzenie cmentarne pewnego cesarza - były w remoncie. Zaciekawił nas za to park, bo w końcu był to jakiś otwarty park, wcześniej wszystko pozamykane. Najpierw myśleliśmy, że jest on pełen miejscowych, kultywujących tradycję pikników przy winie, o których przeczytaliśmy w przewodniku. Ale po bliższym przysłuchaniu się, okazało się, że mówią oni w jakimś chyba wschodnio-słowiańskim języku. Było ich mnóstwo, chyba ponad setka, zajmowali każdą niemal ławeczkę, a także trawę oraz cały krawężnik przy zamkniętej dziś (niedziela) poczcie. Wszyscy siedzieli w grupkach kilkuosobowych i podjadali rozłożone na wyściełanych gazetami ławeczkach smakołyki – kiełbasę, ogórki, pomidory, makowiec, a nawet jaja w majonezie. Nieodłączym elementem każdej piknikującej grupki kobiet (mężczyzn było wśród nich niewielu) była butelka – zwykle wódki, ale czasem i wina. Nie mogliśmy się nadziwić, a jednocześnie sami przyłączyliśmy sie do pikniku spożywając przygotowaną wcześniej sałatkę.



W końcu ruszyliśmy dalej, zobaczyliśmy starożytny cyrk (starożytni zalewali go czasem wodą i odgrywali bitwy morskie - taki odpowiednik relacji telewizyjnych) i skałę, z której strącano skazańców (ale nie takich zwykłych, lecz tzw. zdrajców), a na koniec znów uderzyliśmy pod Panteon na najlepsze na świecie wegańskie lody :)





sobota, 28 września 2013

Patrząc w dół

Dziś spędzilismy dzień spacerując po brukowanych uliczkach Centro Storico czyli Historycznego Centrum, od Piazza Navona po wyspę Tibertinę. Opłacało się patrzeć pod nogi - Piotrek pierw znalazł 30 euro na targu Camp di Fiori, a wieczorem jeszcze 20 wracając przez ulicę Corso... Mieliśmy zacząć dzień od widoku z góry na miasto - z Kapitolu, ale że było tam wtedy szalenie gorąco, poczekaliśmy na cień i poszliśmy tam pod koniec dnia. Popstrykaliśmy trochę zdjęć z góry, zrobiliśmy mały piknik i poprzyglądaliśmy się parom młodym, które fotografowały sie tam masowo. Szczęście dzisiejszego dnia podkreśliło jeszcze znalezienie lodów wegańskich pod Panteonem, super pizzy równiez wegańskiej na Campo di Fiori oraz koncertu marynarskiej orkiestry dętej w jednym z kościołów. Zostaliśmy tam do końca koncertu i przy okazji odpoczęliśmy. 










piątek, 27 września 2013

Zdrowie turystów!

Wszystkiego najlepszego z okazji Światowego Dnia Turystyki! My o istnieniu takowego śwęta dowiedzieliśmy się szczęśliwie ze strony Muzeów Watykańskich z informacją, że tego dnia wstęp jest darmowy :)) Chyba niewiele osób o tym wiedziało, bo kolejek do kas po darmowy bilet nie było wcale, a całe rzędy przewodników na okolicznych ulicach dalej naciągały turystów na płatne wycieczki, obiecując im bilet bez kolejki.



Weszliśmy więc przed południem, wyszliśmy wieczorem... W dużej mierze dlatego, że muzeum zbudowane jest gorzej niż IKEA - tam przynajmniej są skróty i można zawsze zrezygnować z długiej drogi i wrócić, a tu jak raz znalazło się na trasie do kaplicy sykstyńskiej, to nie było powrotu, trzeba było przemierzyć długie długie korytarze i sale po drodze, samą kaplicę i dopiero po wielu innych salach można było urwać się na plac czy do kawiarni. A na korytarzach tłumy, które popędzaliśmy wjeżdżając na nie wózkiem...




Samo muzeum było OK - kilka fajnych sal (zwłaszcza sztuka etruska i 20-wieczna) i bardzo bardzo dużo obrazów i fresków, które same w sobie nie robiły szczególnego wrażenia, dopiero w swej masie wydawały się jakoś imponujące...





Znów za to dziwne wrażenie robił cały przemysł zbudwany na turystach, ale pisaliśmy już o tym tutaj, więc nie będziemy się powtarzać. 










Po muzeum wróciliśmy zmęczeni do domu, żeby wykąpać dziecko, a jak zaśnie poczytać w spokoju książkę. Tak się składa, że było to akurat „Witajcie w raju! Reportaże o przemyśle turystycznym”, w którym szwedzka autorka Jenny Dielemans trochę się z nas wyśmiewa...

czwartek, 26 września 2013

Mi scusi, dov'è il mare?

Dzisiejszy dzień miał być dniem odpoczynku, a wyszło jak zwykle ;) jest 21:00, czekamy z niecierpliwością aż sąsiad (brat właściciela mieszkania) skończy naprawiać przeciekającą umywalkę, żeby w końcu się wykąpać i odpocząć... Dobra strona tej sytuacji jest taka, że sąsiad przyniósł bilety na koncert i dwoje z nas już próbuje się na niego dostać w mieście. Tylko Jasiek śpi, bo ma swój rytm dnia niezależnie od tego gdzie jest...

Dziś niemal wszyscy trochę zaspaliśmy, odpoczywając po wczorajszych ruinach. Ruszyliśmy nad morze, ale mimo że mieszkamy w prawie samym centrum Rzymu, dojechanie gdziekolwiek zajmuje trochę czasu, więc kilka godzin dziś spędziliśmy w komunikacji miejskiej... w jednym pociągu podmiejskim udało się nawet obejrzeć pół odcinka „Rzymu” ;)





Dojechaliśmy do Lido, inaczej zwanego Osti i nawet udało nam się znaleźć morze. Było to jednak rozczarowujące doświadczenie, bo cała plaża jest poćwiartowana i żeby się na nią dostać trzeba przejść przez bramkę z biletami! Z deptaku zresztą widać tylko domki i parasole i nawet trudno rozpoznać, gdzie byłaby jakaś publiczna plaża... Zanim otwarto informację turystyczną (przerwa obiadowa!), pochodziliśmy więc sobie po molo i napiliśmy się soku pomarańczowego w kawiarni, bo samemu znalezienie publicznej plaży byłoby męczące.

W końcu dzięki informacji turystycznej dotarliśmy na plażę publiczną ze zdezelowanymi budynkami miejskimi, odpadającą farbą itp. Ale plaża jak plaża, Magdzie udało się nawet wykąpać. My z kolei dowiedzieliśmy się, że Jasiek, choć urodzony w roku wodnego wąża, miłośnikiem morza nie jest, bo na pomysł zanurzenia jego stóp w całkiem ciepłej przecież wodzie zereagował bardzo gwałtownie i obraził się na pewien czas. Ale coś podejrzewaliśmy, że nie jest wodnym stworzeniem po pierwszych reakcjach na kąpiel choćby w wanience.



Plan był taki, żeby jeszcze wracając zahaczyć o ruiny w Osti, ewentualnie wrócić na Panteon, bo wczoraj nie zdązyliśmy, a mieliśmy jeszcze ważne bilety, ale zmęczenie materiału było już duże, a droga do domu i tak długa. Wróciliśmy więc i spróbujemy zregenerować siły przed jutrzejszymi muzeami...



Swoją drogą to niesamowite ile kilometrów przebywamy codziennie. Niesamowite jest wtedy, gdy pomyśli się jak wielka jest to zmiana historycznie. Niektóre szacunki mówią (John Urry), że w ciągu 200 lat przeciętni Amerykanie zwiększyli przemierzany codziennie dystans z 50 metrów w 1800 roku do 50 kilometrów w 2000 roku. Nie jesteśmy przeciętnymi Amerykanami, a mieszkając i pracując na kampusie raczej zaniżamy średnią. Jednak to, na co zwróciliśmy tutaj uwagę w związku z pokonywanymi odległościami, to hałas. Wydaje się, że im dalej wybieramy się, tym wyższą płacimy za to cenę w decybelach. Dziś zwróciliśmy na to uwagę, bo kilkukrotnie nie mogliśmy dojść do tego czy Jaś w wózku gada czy tylko otwiera usta. Poza tym mając małe dziecko, ludzie w roli rodziców stają się znacznie bardziej wyczuleni na kwestie szkodliwości warunków środowiska, w którym przebywa ich dziecko. Co prawda nadal dostosowujemy się do okoliczności i jedziemy dalej, ale też pozostajemy w gotowości do „heroicznych czynów” – chętnie byśmy jakąś międzynarodową petycję podpisali albo wręcz zagłosowali na kogoś, kto wspomni o konieczności redukcji hałasu...



Kamienie starożytne


Jestem tak zmęczony, że nie mogę znaleźć pozycji odpowiedniej do pisania. To, że w ogóle piszę jest wynikiem przeświadczenia, że po dzisiejszym dniu jestem także zbyt zmęczony, żeby zasnąć. I nie byłoby to może wcale dramatyczne wyzwanie, gdyby nie to, że ulgi nie przynosi mi nawet wino za podobno 120 zło.

Wszystko przez kamienie. Starożytności, koło których człowiek jakoś lubi się przechadzać. 





Zaczęło się od Koloseum, czyli od zwiedzania takiego starożytnego Auschwitz. Mordowano tam zwierzęta i ludzi w ogromnych ilościach i z niezwykłą intensywnością, bo np. przez 100 dni w roku potrafiła trwać impreza. Co ciekawe, odwiedzający Koloseum ludzie nie wydawali się przejęci skalą mordu, lecz raczej skalą urządzenia. Może to przez czas – zastanawialiśmy się czy za kilka tysięcy lat z taką samą lekkością zwiedzać będzie się obozy koncentracyjne. Tata G zauważył, że w obozach brakuje elementu estetyczego, który mógłby odwrócić uwagę od skali mordu. Poczekamy, zobaczymy.




Koloseum zresztą jakoś znieśliśmy, była winda. Przez kilka schodków trzeba było wózek przenieść, ale jak do tej pory okazał się on raczej bardziej pomocny niż kłopotliwy, zwłaszcza że moglismy w nim pomieścić nie tylko dziecko, ale i wszelkie torby, torebki, pokrowce i inne ciężary. Forum Romanum z wózkiem to jednak pewien wyczyn, bo kamienne drogi zmuszają czasem do traktowania wózka jak lektyki. Żeby jeszcze ta droga miała jakis sens, to nie byłoby źle. Ale dwie długie kręte kamieniste drogi ze strzałeczkami „Forum Romanum” lub oznaczone jako główne wejście okazały się podpuchą i złośliwym naigrywaniem się z turystów, którzy szli tam tłumnie, żeby odbić się na końcu od jakiegoś kościoła. Na jednej z takich sasiednich górek (prawdopodobnie już na Palatynie, tuż za płotem obok rzymskich ruin) rozbiliśmy w końcu zmęczeni obóz.




Na Forum Romanum wyobrazić można było sobie ogrom starożytnych budowli.  Jako turyści jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że często wiemy, na co patrzymy. Tego szczęścia nie mieli ludzie dawniej, kiedy nie było usystematyzowanej i powszechnie dostępnej wiedzy historycznej i bywało, że przekaz, co do funkcji poszczególnych budynków, potrafił urwać się w ciągu dwóch pokoleń. Przykładem bazyliki, których ruiny widoczne są na forum. Dawniej były to najokazalsze budynki tego miejsca. Nic więc dziwnego, że kiedy chrześcijanie chcieli budować ku chwale swojej religii, to wybrali tę formę. Ciekawe na ile zdawali sobie sprawę, że bazyliki były w zasadzie halami targowymi. A sama nazwa bazylika wzięła się z pogardy jaką Rzymianie mieli do królów (basyleos) - po ich obaleniu królami nazywali nadzorców handlu, stąd bazyliki. Czyli mniej więcej tak, jak gdyby ktoś kiedyś w przyszłości świątynie budował na kształt centrów handlowych, czyli - wiadomo, schody ruchome i parking muszą być. 



Obiad zjedliśmy w wegańskiej restauracji. Łatwo trafiliśmy, bo G zaznaczyła wszystkie na mapie. Niewielka, indyjska, ajurwedyjska, niedroga.
A wieczór spędzieliśmy spacerując. Zaczęliśmy od miejsca, gdzie najprawdopodobniej zamordowano Cezara. Teraz urzęduje tam masa kotów wygrzewających się na ogrodzonych przed ludźmi ruinach. Dotarliśmy też na słynne Campo di Fiori. Ludzie biesiadują tam wieczorami, a nad tą ich zabawą góruje Giordano Bruno. Stamtąd baaardzo długo wracaliśmy do domu, próbując złapać najlepsze połączenia. Wpychanie się z wózkiem do pełnych autobusów było jednak niczym w porównaniu z prowadzeniem go po kamiennych chodnikach Forum Romanum i okolic.