w drodze

w drodze

środa, 12 lutego 2014

Obieżywłochy


Działo się. W drodze zwykle sporo się dzieje. A teraz przychodzi spisać część wrażeń, żeby móc o nich zapomnieć. Tak trochę z rosyjska zapomnieć, tzn. trzeba zrobić sobie smak i miejsce na nowe doznania. A gdyby nie odłożyć tych najświeższych, to pewnie wpadlibyśmy w pułapkę porównywania tego, co dzisiaj z tym, co wczoraj. I skończyłoby się na wyekstrahowaniu z całej podróży kilku zaledwie najmocniejszych doznań. A najmocniejsze nie zawsze okazują się tymi kluczowymi.

Ostatniego ranka we Florencji zerwaliśmy się z łóżek wcześnie rano. Niektórzy o trzeciej rano, ale – tego nie opiszemy, bo te przygody znamy tylko z drugiej reki. Nasze przygody zaczęły się na tyle wcześnie, że tuż po dziesiątej rano siedzieliśmy w pociągu. Ale na tyle późno, że inaczej niż autobusem „na gapę”, to byśmy na ten pociąg nie zdążyli. Cóż, mamy swoje przyzwyczajenia – rano trzeba się wykąpać, zjeść, przygotować jedzenie dla Jaśka na cały dzień – i nie rezygnujemy z nich tylko dlatego, że spieszy się nam. Wprawdzie obeszło się bez kawy, ale tata G ma takie specjalne pastylki... istny Panoramiks.

Dojechaliśmy do Prato, gdzie – według informacji Panoramiksa – mieliśmy przesiąść się od razu do Bolonii. Przyjechaliśmy jednak z opóźnieniem, perony puste. Mając godzinę do kolejnego pociągu ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Autobusem i znowu „na gapę”, choć bilety kupić usiłowaliśmy i niech o naszych przyjaznych zamiarach zaświadczy fakt, że na drogę powrotną kupiliśmy. Początek biegania karawaną po ulicach rozczarowywał, bo miasto słynie z produkcji wełny (¾ produkcji krajowej), ale w ogóle tego nie widać w przestrzeni publicznej. W zasadzie to nie wiadomo jak mogłoby się to zwizualizować, ale grunt, że nie podjęto takich starań lub my nie byliśmy w stanie ich rozpoznać. W mieście tym miała być katedra z freskami namalowanymi przez zakonnika, który w trakcie ich tworzenia zapłodnił zakonnicę – wszystko podobno dobrze się skończyło, bo freski były najwyższej próby. Biegaliśmy od kościoła do kościoła, bo trochę ich tam w centrum było, a każdy – od biedy – mógł być katedrą. W międzyczasie jedliśmy nasze ulubione potrawy uliczne – pizzę marinarę, zawsze dobrą, bo wegańską. 


Lokalna forteca - przygotowania do oblężenia



Centrum opuszczaliśmy w pośpiechu – deszcz zagonił nas na dworzec. Już w pociągu okazało się, że cała ta spontaniczna akcja ze zwiedzaniem Prato była zgodna z naszym rozkładem podróży – żaden pociąg nam nie uciekł, tak miało być. Przygoda wisiała w powietrzu. Tak się chyba mówi, choć pewnie rzadko w odniesieniu do tego, co działo się dalej. W pociągu nagle czujemy kupę. Jaśkową, naszą, nie jakąś tam zdobyczną z wdepnięcia czy z toalety. Toaleta w pociągu nie była w stanie sprostać naszym wymaganiom, a Jaśka potrzebom w tym zakresie. Szczęśliwie wiedzieliśmy już, gdzie na dworcu w Bolonii jest przewijak – w poczekalni. Staraliśmy się więc dowieźć tam Jaśka w pozycji w miarę niesiedzącej. Dłużyło się nam, a nasze okienko czasowe, w którym mogliśmy dokonać operacji oczyszczenia gwałtownie zamykało się, bo pociąg coraz bardziej się spóźniał, a my chcieliśmy wsiąść do kolejnego. Jak się okazało, w niedoczasie ruchy wykonujemy w rodzinie niezwykle sprawnie. Była to najszybsza zmiana pieluch ever. Lecz może nie o samą prędkość chodzi teraz, kiedy się na ten temat rozpisujemy, lecz o płynność ruchów, podział zadań oraz względną ciszę podczas całej operacji. Zaraz jednak potem zaczęła się naprawdę „gówniana” część przesiadki z peronu pierwszego na jedenasty. W pewnej części dworca, gdzie zawahaliśmy się, co do dalszych posunięć, nieoczekiwanie wsparł nas człowiek i poprowadził – zamiast windą – schodami na ten nasz najodleglejszy peron. Nawet w niedoczasie wybralibyśmy windę, gdyż Jaśkowym wózkiem podróżuje wielki i ciężki plecak, Panoramiks ciągnie torbę na kółkach, a Skarbik siedzi w chuście. Nasza karawana jest jednak zdolna do czynów heroicznych, szczególnie jeśli ktoś z zewnątrz pomaga. Zeszliśmy, biegliśmy, weszliśmy, dobiegliśmy. I od tego momentu świat przestał funkcjonować w sposób dla nas zrozumiały. W pociągu nie otwierały się drzwi. Z krótkiej wymiany zdań pomagającego nam człowieka i maszynisty wynikało, że trzeba biec dalej ku następnym wagonom. Tryskamy pytaniami, ale jakoś tak do wewnątrz. Biegniemy do coraz to kolejnych drzwi i próbujemy je otworzyć, choć z uwagi na zmordowanie, należałoby raczej napisać – wydawało nam się, że biegniemy. Towarzyszący nam człowiek nagle zaczyna krzyczeć „Give me money!”. Przytomnie odsapujesz „Don't have cash” i człowiek znika, a wraz z nim pewne wyobrażenia o świecie, które człowiek – tak jak my teraz – doświadczony nazywa złudzeniami. Zaraz potem pociąg odjeżdża. Siarczyście przeklinamy w kilku językach. Dramatyzm tych wydarzeń był jednak chyba tylko na potrzeby tego bloga, bo kolejny pociąg mieliśmy za 9 minut.

Dojechaliśmy nim w ciągu godziny do Ferrary. Tam mieliśmy fizyczną i psychiczną potrzebę odpoczęcia, więc weszliśmy do pierwszej lepszej restauracji po drodze z dworca do centrum, a tam magia! Obsługa – jedna pani w średnim wieku, druga starsza – jej mama. Obie mówiące pięknie po angielsku, a jak słowa nie znały, to szły do kuchni przynieść nam i pokazać buraka :) Na pytanie o opcje wegańskie jedna się rozpromieniła i wymieniła cały szereg potraw, które mogą nam przygotować i już od tego robiło nam się miło i ciepło, bo zmęczyliśmy się już trochę spaghetti al pomodoro i pizzą marinarą. Nawet makaron był biologiczny, bez jajek. Wzięliśmy pyszny aromatyczny sejtan i spaghetti al norma czy jakoś tak. Nawet wybór herbat był niecodzienny. Serce nam się też rozpromieniło na widok przewijaka w toalecie, krzesełka dla dziecka, które starsza pani nam przydźwigała i specjalnego kącika z malutkimi fotelami, zabawkami i książeczkami. Jak jeszcze wspomnimy, że był internet i że za całość zapłaciliśmy dwa razy mniej niż się spodziewaliśmy, to będziecie wiedzieć, dlaczego przez następną godzinę chodziliśmy po mieście z uśmiechami od ucha do ucha, choć pewnie inaczej byśmy się szybko znudzili długimi przedmieściami. Dotarliśmy do ratusza, katedry z zabawnymi atlasami (chyba tak to się nazywa), zamku i pięknych uliczek w centrum. 

Rowerzyści! Mnóstwo. Tu jeden

Plac ratuszowy. Widok od strony wydziału robót publicznych.

Wspomniany atlas

Widok spod katedry



Potem chcieliśmy jeszcze dojść do kilku pałaców, w tym diamentowego, pierwszego z taką konstrukcją muru, i w sumie doszliśmy, ale marudzeniu P nie było końca. Że co to za ulica i że jak umrzemy tu, to nas przez tydzień nie znajdą. A była to jedna z głównych ulic, tyle że brukowana i wszelki duch ją omijał. Na koniec weszliśmy jeszcze do jakiegoś parku z ogromnymi cedrami libańskimi (najpotężniejsze drzewa jakie znano we wczesnej starożytności, Egipcjanie bili się nawet o nie z Hetytami - Panoramiks) i nawet z parkingami rowerowymi. To, że park w ogóle był otwarty, to już było jakimś cudem, bo ciągle trafiamy tu na parki ogrodzone i zamknięte. No i te rowery... Podobno Ferrara to miasto rowerowe i rzeczywiście nigdzie tak jak tu nie było tylu rowerów, na których spokojnym tempem jechali sobie ludzie z całego przekroju społecznego, młodzież, starsze wystrojone panie, a nawet policja. Reasumując – jeśli gdzieś mieszkać we Włoszech, to tylko w Ferrarze! Do tego jeszcze mają tu pozytywne historie bronienia doktoratów (czyli jednak się da!) – tu obronił się Kopernik. A Padwa, do której jechaliśmy, jest miastem, w którym i on i Kochanowski studiowali. 



Jadąc do Padwy minęliśmy Rovigo. w którym Herbert tak wiele razy też się nie zatrzymywał. Aż w końcu pewnego razu zatrzymał się i powstał z tego wiersz o przeciętności.




W Padwie byliśmy przed siódmą, z obejrzenia mapy wynikało, że nasz nocleg jest bliziutko, nie ma co brać taksówki, skoro można się przespacerować nad rzeką. A trzeba powiedzieć, że dzięki temu, że wszystko prawie możemy upchnąć na wózku, to podróżuje nam się wyśmienicie nawet z bagażami i długie spacery nie są problemem. Ale tu przeholowaliśmy nieco, bo jednak spacer okazał się długi, zakończony na jakimś mega skrzyżowaniu ogromnych dróg, z którego nijak nie mogliśmy trafić do naszej malutkiej uliczki nad fosą. Nawet napotkany chłopak z googlemaps nie mógł jej odnaleźć. W końcu po krótkim błąkaniu się znaleźliśmy mapę (ta, którą mieliśmy ze sobą kończyła się tuż przed terenem, gdzie byliśmy) i w końcu trafiliśmy! Tym razem nie jest to osobne mieszkanie, ale dwa pokoje w domu pewnej włoskiej rodziny, więc zdążyliśmy już pogadać sobie po niby-włosku i pooglądać pamiątki gospodarzy z Islandii zanim zjedliśmy kolację i w końcu położyliśmy się do spania/czytania/pisania.