w drodze

w drodze

piątek, 12 września 2014

Garść praktycznych porad wyniesionych z podróży do Porto

Znów wróciliśmy z podróży - trochę jakby mądrzejsi doświadczeniem, choć nie wiadomo, do czego miałoby się ono przydać. Może do kolejnego wyjazdu w to samo miejsce, ale tam się przecież nie wybieramy. Więc żeby nasza bezcenna nauka na błędach zupełnie nie zmarnowała się - podzielimy się nią z internetem.

Chusta i wózek
Chusta miała być alternatywą dla wózka. Trudno stwierdzić czy rzeczywiście była nam tym razem potrzebna. Mimo nieprzyjaznego ukształtowania terenu, dawaliśmy radę pchać wózek. A wózek ma tę zaletę, że mieści się na nim wszystko. I nawet jeśli udawałoby nam się pakować minimalistycznie za każdym razem, gdy rano opuszczamy mieszkanie, to wózek przydaje się do wiezienia zakupów, gdy wracamy na ogół wyczerpani wieczorem. Noszenie dziecka z przodu odpada, bo J jest już zbyt ciężki. Noszenie na plecach – nawet gdyby nam się to z J udało – uniemożliwiałoby wzięcie ze sobą zwykłego plecaka. A jeśli zrezygnujemy z wózka, to gdzieś te wszystkie nasze skarby musimy schować. Zostaje noszenie na boku. Jest wiele możliwości wiązań. P na razie lubi to (i w ogóle cały kanał Wrap you in love):




bo ma tę zaletę, że można je zawczasu przygotować i potem w razie potrzeby włożyć dziecko. Niestety straż graniczna na lotniskach jak dotąd zawsze życzy sobie wyplątania się z chusty przed przejściem przez ich bramki. Jest to (niestety) doskonała okazja, by poćwiczyć wiązanie.

Babcia umyka natrętnym gęsiom,
pchając nasz dobytek.
Podwieszany bagażnik wózka niestety oberwał się... znowu

Znaki migowe
Uczenie J znaków migowych i nasze próby rozumienia jego sposobu nazywania świata sprawiały nam codziennie dużo radości. Co rusz trafiały nam się nowe elementy świata, które trzeba było objaśnić dla J. Interesujące jest też dowiadywanie się, z czego składa się jego świat. Pies, piłka, koparka, telefon to elementy, które wychwyci zawsze, choćby z migawki telewizyjnej reklamy (oj dużo za dużo jest tych telewizorów w przestrzeni publicznej) czy zasłyszy w naszych rozmowach. A chcieć, to najczęściej chce mleka. Nie znamy się na bobo-migach, nie przechodziliśmy żadnego kursu. A pedagogami owszem jesteśmy, ale raczej od edukacji dorosłych. Po prostu słyszeliśmy, że takie komunikowanie się jest możliwe i praktykujemy je po swojemu. Nie nauczyliśmy dziecka jak jest mama i tata, ale udało nam się wymyślić znak na koguta, a J sam wymyślił i nauczył nas znaku na koparkę. Większość znaków jest intuicyjna, ale nie wszystkie są wystarczająco proste dla 15-miesięcznego dziecka, a kiedy zaczynaliśmy go uczyć, to był jeszcze młodszy. Jeśli więc nie mamy pomysłu, jak coś pokazać, to na ogół sprawdzamy dane słowo w słowniku słowników języka migowego: http://www.spreadthesign.com/ To znaczy - porównujemy, jak miga się na dane słowo w różnych językach (np. rower) i wybieramy najprostszy wariant. Samo porównywanie to świetna zabawa. P zawsze klika we flażkę czeską, szwedzką i indyjską, gdy zależy mu na znaku innym niż najbardziej uniwersalny. Czasami trudno jest pokazać dziecku wszystkie drobne, ale dla dorosłych istotne różnice. Przykładowo, różnice między tramwajem, metrem, pociągiem i autobusem wydają się dziwnie i niepotrzebnie wyostrzone. A dla J nawet motor i samochód dają się sprowadzić do jednego tym razem dźwięku "wwww", a ostatnio nawet "i-e" oznaczającego zegar, bo każdy z tych pojazdów ma przynajmniej po jednym liczniku prędkości.

Kask

Książki i inne zabawki
Książki to jedne z nielicznych zabawek, które rzucone przez dziecko za daleko nie polecą. Przebojem tego wyjazdu była składająca się z samych ilustracji książka „Mam oko na liczby” autorstwa Aleksandry i Daniela Mizielińskich. Zależało nam na oswojeniu lotnisk, ponieważ były najbardziej stresującą (nas) częścią podróży, w dodatku pobyt na nich składa się na przemian z czekania i podporządkowywania się kolejnym procedurom. Ta książka ma dwie strony poświęcone lotnisku, a obrazki są na tyle szczegółowe, że podczas każdego z czterech lotów znajdowaliśmy na nich coś wartego pokazania dziecku i porównania z rzeczywistością. Z podróży wróciliśmy ciężsi o 4 książki: dwie kupione na lotniskach (obie po francusku), jedną, mającą kształt ciągnika, kupioną w sklepie z używanymi rzeczami (po portugalsku) i drugą portugalską na temat spędzania wolnego czasu, zawierającą takie niby puzzle.

Świetne są też piłki - do zabawy w domu czy parku, ale przydają się nawet na lotnisku. Kiedy wracaliśmy przez lotnisko w Paryżu, zależało nam na aktywności J. Chcieliśmy żeby się ruszał, licząc na to, że łatwiej będzie mu potem znieść godziny na kolanach mamy. Do tego celu świetnie nadawała się piłka (gąbka otoczona gumowatym plastikiem), którą kopaliśmy po całej sali odlotów. Dobór piłki jest istotny, bo zbyt duża, zbyt twarda lub zbyt szybko tocząca się mogłaby spowodować za dużo szkód. A i bez tego cała zabawa była czasem stresująca, gdy J kopał piłkę w jedną stronę, a biegł w przeciwną. Swobodniej grało się przy dwójce dorosłych.
Koszmarne bramki wszelkie
Inwencja inżynierów jest spora w zakresie budowy różnych spowalniających przepływ ludzi przejść. To, czego nauczyliśmy się w Porto, to między innymi zasada, że jeżeli trzeba przejść przez automatycznie otwierającą się bramkę, bo nie da się jej wyminąć, to wózek bezpieczniej jest ciągnąć tyłem za sobą. To raczej ostrzeżenie niż praktyka – po prostu jedna ohydna bramka (kolejka linowa) zamknęła się na czole J. Zanim przejdzie się przez bramkę na lotnisku, to zamiast wypakowywać drobiazgi z kieszeni do ichnich pudełek, lepiej wpakować je o razu do bagażu podręcznego. Wówczas pakowanie się po przejściu przez kontrolę powinno przebiec szybciej. Mając dziecko do lat dwóch przechodzi się z lotniskowego terminala do samolotu przez bramki oznaczone jako priorytet. Do tego można wnosić wodę i jedzenie, bo to dla dziecka, a i czasem dla siebie da się coś w ten sposób przemycić.

Samolot
W samolocie najlepiej jest zajmować z dzieckiem miejsce przy oknie. Chodzi o to, że to jedyne siedzenie, gdzie można się jako tako wyciszyć podczas gromadnego ładowania się pasażerów do samolotu. A spokój jest bardzo ważny, bo dziecko na nasz stres i masę nowych bodźców reaguje na ogół płaczem. A tego chcemy uniknąć.

Mapy
W Porto turystom rozdaje się dwa rodzaje map. Jedna miejska, a druga komercyjna. Nie trzeba przekreślać komercyjnej, bo ma większy zasięg. Niby żyjemy w epoce mediów elektronicznych, więc papierowe mapy wydają się anachronizmem, ale... nie zawsze jest internet. W Porto łapaliśmy go w parkach i niektórych muzeach w ramach otwartej sieci Digital Porto Project. Mieliśmy dostęp do ichniej sieci FON, co teoretycznie miało oznaczać zasięg wszędzie, ale ze smartfona nie udało nam się podłączyć ani razu. Chyba każda stacja metra miała osobną, otwartą sieć, ale to poszatkowanie było irytujące. Trudno więc było nam zrobić użytek z przygotowanej mapy na Engine Google Maps – należało przepisać podstawowe informacje na mapy papierowe. Udało nam się zachować offline na smartfonie googlową mapę Porto, ale trudno się po niej nawigowało, gdy GPS nie pomaga ustalić aktualnej pozycji.
Największymi problemami wszystkich naszych map były:
a) brak wskazówek o kącie nachylenia ulic w Porto oraz
b) różne i słabo oznaczone skalowanie, przez co cały czas byliśmy zaskakiwani odległością miejsc od siebie.
No i oczywiście wytyczenie sobie jakiejś trasy na mapie nie gwarantowało, że będzie tam dobry chodnik czy dobra nawierzchnia (bruk!) albo że nie będzie tam właśnie trwał remont. Ale przynajmniej nasze podróże były trochę bardziej spontaniczne, bo co chwilę modyfikowaliśmy trasę wędrówki, a czasem kierowaliśmy się po prostu na azymut :)

Schemat oznaczeń kolorów linii metra dla daltonistów.
Kolejna linia będzie pewnie czarna.


Listę dobrych rad można by wydłużać, wracając do szczegółów wątków, które poruszyliśmy w poprzednich wpisach. Na zakończenie możemy trochę zamarudzić (i powyolbrzymiać), że w zwiedzaniu Porto z dzieckiem w wózku na pewno przydatna jest cierpliwość, zwłaszcza gdy próbujecie przechodzić przez ulice. System zarządzania ruchem jest tam po prostu źle zrobiony. Zaznaczamy, że wyzwaniem dla cierpliwości jest przekraczanie jezdni na świetle zielonym. Czerwone palą się dla pieszych ciągle. No chyba, że przyciśnie się przycisk na słupie, to wtedy – po odczekaniu dwóch cykli – włącza się dla pieszych światło zielone. W efekcie system wspiera ryzykowne zachowania, bo wszyscy piesi, po odstaniu kilku minut, ruszają na czerwonym. Wspólne oczekiwanie na zmianę świateł potrafi być jednak okazją do powierzchownej wymiany zdań i uśmiechów z przypadkowo spotkanymi mieszkańcami miasta. A społeczeństwa, jak wiadomo, nigdy dość.

I tyle nas widzieli...


Na deser czyli ostatni dzień zwiedzania, zostawiliśmy sobie „Pawilon wodny” obok największego parku w mieście, a podobno i w całej Portugalii. Zawiodło nas jednak przygotowanie, bo obiekt okazał się być w remoncie. Ale w parku spędziliśmy czas wspaniale i pewnie nie wybraliśmy się tam, gdyby nie nasza ciekawość i chęć zobaczenia nietypowej instytucji zajmującej się wodą. Żeby tam dotrzeć zrezygnowaliśmy ze zwiedzania muzeum narodowego (w niedzielę za darmo), w którym mogliśmy liczyć na XVIII-wieczne obrazy psów i ptaków, które z pewnością zachwyciłyby J (na ogół tylko te zwierzęta J zauważa na obrazach, a gdy to zrobi, trudno jest go od nich odciągnąć). Tak czy owak, zwiedzanie tego muzeum ograniczyliśmy do zmiany pieluchy w toalecie i wyciągnięcia zmęczonych nóg na kanapie w hallu.Zresztą tego dnia więcej rzeczy ominęliśmy - czasem celowo, czasem nie. Np. kościół Św. Franciszka chciałoby się zobaczyć, ale był nie po drodze, tak samo też z podróżą stateczkiem. Za to jedna z - podobno - najładniejszych na świecie księgarni, znana z Harry'ego Pottera odbijała od siebie turystów - bo niby niedziela...

Bliskie spotkania - piesek słusznie drżał ze strachu

To jest fajne

A to jest... bez palmy byłoby takie sobie  

Ślady dawnej świetności miasta
Poza miejscami, których nie zobaczyliśmy - z tego czy innego względu - były tez takie, które mimo wszystko zobaczyć się udało. Na przykład zegar z melodią i spacerującymi figurkami na ul. Św. Katarzyny - choć wyszliśmy z domu bez patrzenia na zegarek, to na miejsce dojechaliśmy dokładnie o 12:00 i akurat załapaliśmy się na show. Dla Jaśka, który jest zafascynowany wszelkimi zegarami (I-a!) było to fascynujące przeżycie.


Tak samo zresztą park, do którego w końcu dojechaliśmy - mimo zamkniętego pawilonu wodnego, było tam wszystko, co najlepsze - piłki, ptaki, pieski i dużo przestrzeni do biegania. No i jeszcze rowerzyści w kaskach. Chyba najlepsze miejsce w całym mieście, jeśli oceniać po radości, jaką sprawiło dziecku. Dużo lepsze niż oceanarium, które w tymże samym parku stało.


Epoka kamienia rzucanego


Wracając, przeszliśmy się jeszcze trochę wzdłuż oceanu, tam znów były nie lada atrakcje - latawiec i balon. Właściwie same dziecięce atrakcje tego dnia "zaliczyliśmy", ale sami przy tym też nieźle się bawiliśmy.

Spór na migi z tatą: P mówi "latawiec", J - "balonik".
Każde z nich widziało co innego, bo balon też był na tej plaży.

W poniedziałek przyszło nam w końcu wracać. Znów przez niby-Paryż (czyli pola i łąki, ale można było zjeść bardziej francuskie ciastka i kupić pamiątki oraz - co najważniejsze dla takich jak my kolekcjonerów - francuskie książeczki dziecięce). Nie było źle, choć 12 godzin w podróży potrafi jednak zmęczyć. Udało się na szczęście uniknąć opóźnień i przed 23:00 byliśmy w domu, gdzie czekała nas jeszcze oczywiście zabawa dawno niewidzianymi klockami i piłkami.



Niby pomaga babci...

...a po chwili uchodzi z jej bagażem


Podróże kształcą, męczą i brudzą
Po powrocie musieliśmy też odpowiedzieć sobie na pytanie „Czy było warto jechać do Porto?” Pytanie wydawać się może retoryczne, ale takie nie jest. Obejrzenie na własne oczy skutków wieloletniego już kryzysu finansowego w odległym mieście jest przedsięwzięciem dość kosztownym. A biorąc pod uwagę to, że J najbardziej zachwycało bieganie za piłką po parkach, zwierzęta, pachnące rośliny i zabawa z naszą trójką, to pytanie o sens męczenia się z samolotami wolimy sobie jednak na nowo otworzyć. Prawdopodobnie dużo lepiej odpoczęlibyśmy na jakimś aktywistycznym obozie gdzieś na zapadłej wsi. Naukowo niewiele wynieśliśmy z konferencji, bo rozdarcie między dzieckiem a pracą w słonecznych okolicznościach przyrody rozstrzyga się na ogół na korzyść dziecka. Na szczęście wiemy, że wartość podróży rośnie w czasie (w przeciwieństwie do wartości kupowanych przedmiotów), więc z czasem będziemy coraz bardziej zachwyceni tym, jak spędzaliśmy czas w Porto. Co zabawne, jednocześnie z dyskusją nad sensem takich podróży nasze oczy wychwyciły w sieci tanie możliwości lotu na Maltę. I cieszą się na tę myśl nie tylko oczy.


poniedziałek, 8 września 2014

Czarna turystyka i inne nie-wydarzenia w Porto

Na przedostatni nasz dzień zwiedzania zaplanowaliśmy muzeum sztuki współczesnej, które P wypatrzył jeszcze w Gdańsku czy Ustce jako jedno z najfajniejszych miejsc dla dzieci. Trochę zwątpiliśmy już wysiadłszy z metra, gdy przypomniało nam się, że darmowe bilety są w niedzielę, a w sobotę za to są gdzieś indziej. W końcu zdecydowaliśmy się nie zmieniać planów, zwłaszcza że od rana raz lało, raz popadywało i muzeum wydawało się dobrym pomysłem na taki dzień.

Nie bardzo wiedzieliśmy, jak dojechać tam autobusem, więc postanowiliśmy pojechać jak najdalej metrem, a potem uciąć sobie spacer. Zwłaszcza, że mogliśmy przy nim zahaczyć o największy i najstarszy chyba cmentarz (coś przeczytaliśmy, że dopiero od XIX w. chowano tu ludzi na cmentarzach, gdy zabroniono pogrzebów w kościołach). Podobno zwiedzanie cmentarzy klasyfikuje się jako rodzaj czarnej lub mrocznej turystyki, do której zalicza się także zwiedzanie miejsc aktualnych konfliktów zbrojnych. Ale my na cmentarzach szukamy historii miejsca, wytworów tradycji w tym ważnym dla ludzi momencie, a trafiamy często i na sztukę. Cmentarz rzeczywiście był ciekawy, głównie składający się z grobowców rodzinnych, niektórych ledwo trzymających się w pionie od nadmiaru wilgoci, innych zamieszkałych przez koty.


Grobowce małe i duże



Las krzyży

Kot

Uszkodzone drzwi interesującego grobowca odsłaniają trumnę


Potem zachciało nam się zobaczyć okoliczną synagogę – podobno największą na półwyspie iberyjskim. Na mapie była tak wielka, że nie mogliśmy poprawnie zlokalizować ulicy. Przypadkowo trafiliśmy na paradę jakichś tradycyjnie ubranych ludzi (może ślub?), którzy autobusem nawiedzili mały kościół, pierwotnie wzięty przez nas za synagogę. W obliczu nawracającego (?) deszczu i dalekiej drogi do muzeum, zrezygnowaliśmy z szukania świątyni i ruszyliśmy dalej.




Australijski aktor grający wikinga,
reklamujący coś na tle tęczy w Portugalii

Następnym przystankiem było muzeum sztuki współczesnej. Cieszyliśmy się, że udało nam się w nim schronić, bo zaraz po tym, jak tam dotarliśmy, porządnie się rozpadało. Ceny biletów wejściowych miło nas zaskoczyły, bo po skumulowaniu wszystkich możliwych zniżek, zapłaciliśmy wspólnie tylko 4 euro. Spodziewaliśmy się zapłacić duuużo więcej. Dzień wolny od opłat miał być przecież w niedzielę, ale nie zawsze kolejność zwiedzania udaje się ułożyć idealnie.

W muzeum J obudził się, gdy tylko G uruchomiła instalację „Sonic rotating geometrics”. I w zasadzie nie musielibyśmy nigdzie więcej chodzić. Ogromne grzechotki zafascynowały J na tyle, że w innych salach buntował się, żądając powrotu. A wśród wystawianych artystów stosunkowo wielu było z Polski, m.in. Wilhelm Sasnal.

Obracające się dzwoneczki


po lewej balon, a po prawej kawałeczek Sasnala



ok, inne rzeczy też są fajne, ale wracajmy do dzwoneczków

bunt, czyli dalej nie idę, wracajmy do dzwoneczków



Wystawa prac Marwana – pochodzącego z Damaszku i wykształconego w Berlinie malarza przyciągała i odpychała zarazem. Interesująco pękały u niego twarze, jak gdyby próbował wejść pod maski, lecz wszystko co wydobywał spod nich okazywało się jakoś potworne. A przynajmniej bezkształtne. Korespondowały z jego malarstwem prace poświęcone kelnerom, bo oni, choć – na ogół – anonimowi, zostali pokazani jako bohaterowie filmów szpiegowskich. Cóż...

Najciekawsza była chyba jednak instalacja inspirowana nie-wydarzeniem. Mianowicie w którymś tam roku, podczas którejś tam z wojen na tzw. Bliskim Wschodzie, jeden izraelski żołnierz odmówił zbombardowania szkoły i zrzucił do morza bomby, którymi obładowano jego samolot. Bohaterstwo jakich zawsze za mało. Problem jednak w tym, jak reprezentować takie ważne nie-wydarzenia. Nic się przecież nie stało. Tradycyjne media są w takich przypadkach bezradne. Nie ma żadnych krwawych obrazków. Sztuką jest w tym wypadku opowiedzenie historii przetrwania szkoły. Jest, a mogło jej nie być. Udało się to artyście całkiem nieźle.




Niektórzy całe życie mierzą się z tym problemem – jak opowiedzieć o swoim, pozbawionym wydarzeń, życiu? My też przeżywamy ten dramat jakoś, nie tylko w mniejszej skali. Oto wyszliśmy z domu rano i wróciliśmy wieczorem. Teraz mamy łatwo, bo jesteśmy w nietypowym dla nas miejscu i nawet jakieś wydarzenia się dzieją. Używamy też gadżetów tj. robienie zdjęć, filmów i map, żeby jakoś nadać sens temu, że był sobie taki oto dzień, podczas którego świat się nie zawalił i byliśmy zwyczajnie szczęśliwi... Ale w Gdańsku już tego nie opisujemy...


J na tle polskiej pracy inspirowanej zagładą 

W sklepie, poza sklepem, ze sklepu...



Potem był spacer po ogrodach muzeum. Rośliny – niby zwykłe, ale trochę inne niż u nas, no i zwierzęta – też zwyczajne, ale jakoś wcześniej J nie miał okazji widzieć krowy, owcy czy koguta na żywo. Wszystko przeplatane nieliczną sztuką tradycyjną, czyli rzeźbami. Urządziliśmy sobie seans wąchania w ogródku z ziołami, a pod pergolą z winogronami J krzyczał ciągle „am!” i się zajadał.
  

Wąchanie taty

Winogrona?




Takeśmy wąchali



Malinowski była kobietą? 





Pokazywanie koguta

Na badmintona nigdy nie jest za wcześnie









Pod wieczór przyszło nam stamtąd wracać. Najpierw udaliśmy się na drobne zakupy, a potem w kierunku rzeki, żeby unikając wzniesień dotrzeć do stacji metra. Sporo czasu nas kosztowało to unikanie wzniesień. Ale w drodze mieliśmy ciekawe widoki. Obserwowaliśmy opustoszałe częściowo nabrzeże, noszące ślady dawnych marzeń o świetności. Opuszczone statki, na których może kiedyś były restauracje, opuszczony hotel, chyba nawet nieotwarty, a już na sprzedaż. No i mieszkania w starych kamieniczkach, wielkości niewiele większej niż namiot (no chyba że budują je wgłąb...), zapadnięte, obdrapane. Mężczyźni wędkujący wzdłuż całego nabrzeża – czasem jeden pilnujący kilku wędek. I festiwal wina, pewnie kiedyś byśmy poszli, ale teraz mamy inne przyjemności. W sumie widoki dziwne, smutne – jak piszą Asia i Edi Pyrek, w książce, którą mamy tu ze sobą – Porto jest jak stara kobieta, słabo umalowana. Tu i ówdzie pokazuje bezzębny uśmiech, dawno zrezygnowała już ze wstawiania implantów. Dziwnie się patrzy na tę starość, gdy samemu jest się młodym, ale z drugiej strony, trochę jej nie żal, w końcu nachapała się w życiu kosztem innych, budowała bogactwo na handlu ludźmi, kością słoniową, na kolonializmie, opresji Żydów i na koniec na sprzedaży trunków, trochę jak umierająca burdel-mama, chwalona jeszcze za dawną piękność zatwierdzoną nawet przez UNESCO, ale już coraz rzadziej odwiedzana...











piątek, 5 września 2014

Krążąc, krocząc i karmiąc... z Matosinhos do Porto

Jeśli do tej pory pisaliśmy o tym, że daliśmy sobie w kość spacerami – nie wierzcie nam, to były ledwie przechadzki. W czwartek przebiliśmy wszystkie poprzednie dni łącznie, przeszliśmy co najmniej 15 kilometrów wzdłuż oceanu i rzeki Duoro.



Zaczęło się niewinnie, bo od huśtawek, a właściwie to placu zabaw, na którym było wszystko prócz huśtawek – czyli piaskownica, zjeżdżalnia, siłownia i dziwne obracalne słupki. Daliśmy dziecku trochę pobiegać, a następnie wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do miasteczka zwanego Matosinhos. Tam mieliśmy najpierw zobaczyć jakąś słynną świątynię, a potem posiedzieć trochę na plaży, czekając aż Jasiek obudzi się (bo spodziewaliśmy się, ze zaśnie w metrze), a następnie zabrać go do oceanarium (Sea Life), podobno najfajniejszej tutaj atrakcji dla dzieci. Taki był nasz plan, ale najmłodszy jego uczestnik inaczej to widział, ani myślał spać, za to pod koniec podróży wołał coraz intensywniej o mleko, co zmotywowało nas, żeby wysiąść stację wcześniej i posiedzieć trochę w kawiarni przy targu, racząc się rogalikami i kawą/kakao.

U góry wiatrak

Stamtąd ruszyliśmy do świątyni, która okazała się zamknięta, ale ogród wokół i cmentarz nam to wynagrodziły.



Wciąż zdziwieni, że J jeszcze nie śpi, ruszyliśmy w długą drogę na plażę, zdziwieni też weszliśmy na tę plażę, tam J w najlepsze pobawił się trochę na piasku, podczas gdy Mama P zbadała nabrzeże – nie było szczególnie interesujące ani przyjemne dla zmysłów (szczególnie węchu).

Dziki zachód





Ruszyliśmy więc w końcu promenadą w dół oceanu, dotarliśmy do oceanarium, J wciąż nie spał, więc wciągnęliśmy go tam i pokazaliśmy rybki. I teraz musimy niestety przyznać, że znów daliśmy się nabrać. Ogólnie jesteśmy przeciwnikami przetrzymywania zwierząt w klatkach i akwariach, w obcych im warunkach. A mimo to, nie wiedzieć czemu, motywowani jakąś chęcią pokazania dziecku świata (jakby go mało widział i bez tego), zabieramy je do oceanarium (był też w Gdyni) czy zoo (Gdańsk). Zawsze wcześniej słyszymy, że dużo się zmieniło i zwierzęta mają dobre warunki, a potem z pewnym niedowierzaniem i smutkiem zauważamy, że jednak nie – nawet jeśli mają kilka metrów dla siebie, to jest to nic w porównaniu z tym, ile potrzebują. Widok osowiałego rekina i płaszczki, leżących obok siebie bez ruchu i możliwości wypłynięcia na szeroką wodę jest bardzo smutny. Tak jak i gdańskich żyraf, chodzących w kółko w tę i we w tę. O oceanarium w Porto słyszeliśmy, że jest inne, że ryby nie są w akwariach, tylko w wielkim akwenie, który można zobaczyć z perspektywy tunelu. Coś jak w Goteborgu. No i fakt, że był tunel, ale akwen, który widzieliśmy był malutki - kilka metrów wokół tunelu z obu stron i z góry, a w środku rekin, żółw, płaszczka i wiele innych gatunków pływających wciąż w kółko. Co było natomiast fajne, to szkła powiększające w akwariach, dające wrażenie 3D. Był też tunel i plastikowe rolety w drzwiach, które najbardziej się J podobały, no i było karmienie rybek przez dzieci kawałkami innych ryb, ale tu J spasował i zaczął znów migać na mleko. Może też trochę zdenerwowała go pani prowadząca całą akcję karmienia, która bardzo długo gadała po portugalsku, zamiast przejść do rzeczy, a na sam koniec przemowy podeszła do Jasia, wyciągnęła mu smoczek z buzi i przystawiła mikrofon, licząc być może na jakiś bystry komentarz lub odpowiedź na jakieś pytanie. Chyba niewiele osób wierzy, że on naprawdę ma nieco ponad rok.

Wyszliśmy więc z pewną ulgą z oceanarium, napiwszy się jeszcze kawy i odpoczywając chwilę, podczas gdy J w końcu zasnął. Postanowiliśmy pójść dalej w dół oceanu i szliśmy ze dwie godziny aż do wybrzeża Douro, akurat tyle ile trwała drzemka malucha. W międzyczasie sprawdziliśmy też inny kawałek nabrzeża (było nieźle, a woda całkiem ciepła), a także zupę dnia w jednym z nadmorskich barów (nic więcej wegańskiego nie było).

Przy plaży - okazja?

Ten pustostan chcemy zająć
Gracze

Wynegocjowana zupa wegańska

Znajdź plażowiczów

Widoczek sentymentalny
Nacieranie glonami na drugim planie

Gdyby jeszcze przelatywał samolot, J byłby przeszczęśliwy

Palma i butelka


Gdy J znów do nas przytomnie dołączył, poszliśmy oglądać fontannę w parku... (słynny park, więc znów wyobrażaliśmy sobie nie wiem co...) i dalej spacerowaliśmy wzdłuż nabrzeża rzeki. 

Chude te kosmity

Ptaki
Spacer to może zresztą nie jest najlepsze słowo, bo jednocześnie nie chcieliśmy się bardzo spóźnić na spotkanie wieczorne związane z konferencją, w filharmonii. Szliśmy od tego parku w pośpiechu jeszcze jakieś 1,5 godziny (spóźniając się jakieś 45 minut na miejsce), momentami nawet podbiegając, czasem pod górkę, gdy odbiliśmy już od rzeki, więc wycisk był niezły.

Zdobywanie kolejnej górki z wózkiem 
W końcu trafiliśmy do „Domu muzyki”, tam trochę odpoczęliśmy, podjedliśmy, pogadaliśmy z długo niewidzianą znajomą i mocno się zdziwiliśmy, gdy po prawie godzinie pobytu nagle odsłoniły się kurtyny za szybą za nami i okazało się, że trwał tam cały czas koncert z jakąś ogromną orkiestrą, na który niestety nie trafiliśmy.

Ten moment, gdy ściana podnosi się i okazuje się, że ominął cię koncert 
Gdy wyszliśmy z filharmonii, mogliśmy do domu wracać metrem, ale na fali entuzjazmu związanego z tym, ile już kilometrów pokonaliśmy, a może także próbując spalić pochłonięte ciastka, doszliśmy do domu piechotą kolejnych kilka kilometrów, planując, że następny dzień spędzimy odpoczywając na trawie :) I tak tez zrobiliśmy, a przynajmniej ci z nas, którzy nie siedzieli wtedy na konferencji...

Zabawa