w drodze

w drodze

poniedziałek, 23 lipca 2012

Antwerpia, gdzie powiadają „The rest of Belgium is parking space”


Antwerpia nas oczarowała! W informacji turystycznej znaleźliśmy mapkę dla 'młodych podróżników' (!! to jeszcze my!), dzięki której trafiliśmy na szlak wielokulturowy („Walk around the world in 120 minutes”), przez dzielnicę portugalską, afrykańską, arabską, chińską aż po żydowską wyróżniającą się zatrzęsającą ilością sklepów z diamentami. Co chwilę w tychże dzielnicach trafialiśmy też na ikony ruchu gejowskiego, najstarszy klub, wypożyczalnię filmów itp. Ale to nie wszystko, bo zobaczyliśmy też centrum, gdzie na jednym z głównych placów trafiliśmy na jarmark produktów Europejskich (przy którym uznaliśmy, że najlepiej czujemy się przy stoiskach francuskich, a najgorzej przy polskim grillu...), bieg i wyścig rowerowy przez miasto, zameczek nad rzeką ze starożytnym bogiem płodności, któremu jezuici odcięli genitalia i panoramę miasta w dokach, gdzie znajduje się wyjątkowo ciekawy budynek muzeum. Możliwe, że zamiast w Brukseli, jeszcze lepiej byłoby mieszkać w Antwerpii...




W Antwerpii wsiedliśmy w pociąg do Rotterdamu i po nieco ponad godzinie już tam byliśmy. Obiecywany w opisie hostelu „kwadrans od dworca” okazał się nieco przydługi, ale w końcu udało się dotrzeć i zakwaterowaliśmy się w jednym z tematycznym pokoi, w konwencji miłości i „Przeminęło z wiatrem”. Wieczorny spacer po mieście utwierdził nas w przekonaniu, że miasto jest lekko dziwaczne i właściwie wygląda, jakby naprędce budowano je na nasz przyjazd… ;) Wszędzie dźwigi, wieżowce, jedne dokończone, inne nie i aż dziwi, że miasto jest przecież stare… Zaczęliśmy sobie wkręcać, że jesteśmy bohaterami jakiegoś „Truman Show” („GiP Show”), gdzie nie spodziewano się nas tak wcześnie i nie zdążono przygotować wszystkich dekoracji. Z pośpiechu zapomniano tez o innych gadżetach, np. bankomatach, których brak uniemożliwił nam wieczorne ugaszenie pragnienia. Choć z wygrzebanych drobniaków udało nam się jeszcze uzbierać po gałce lodów dla nas obojga. Jutro przenosimy się do innego pokoju, historycznego i zobaczymy, czy może przez noc miasto zmieni się w starsze i ciekawsze…



a to już Rotterdam

Brusselicious


Kilka dni odpoczynku w Brukseli rozleniwiło nas, ale już wracamy do trybu podróży i pisania.  Znów z pociągu, czekając na odjazd ze stacji Bruksela Midi do Antwerpii. A stamtąd dziś chcemy trafić do Rotterdamu. Mało ambitnie, biorąc pod uwagę, jak mało kilometrów zrobimy podczas jednego dnia kolejowego, ale co tam.


muzeum afrykańskie
dzień niepodległości Belgii
Bruksela okazała się przepiękna, dużo ładniejsza niż przypuszczaliśmy, choć jakichś szczególnych wyobrażeń nie mieliśmy. Chcieliśmy po prostu odwiedzić Krystiana zanim się wyprowadzi i zobaczyć, jak wygląda 'stolica' :) Liczyliśmy też na to, że w tym mieście będzie pralka! Miasto wygląda pięknie i bez problemu moglibyśmy się tu zatracić na całe miesiące czy lata, pijąc kawkę i jedząc pyszności w barach EXKI, spacerując po uliczkach pełnych ludzi i muzyki, podziwiając jak nigdzie indziej wystawy sklepowe i wpadając w szaleństwo zakupów, bo wszystko wydaje się tu stworzone dla ludzi takich jak my :) Ciuchy, książki, rzeźby, czekoladki... A gofry i frytki przypominają dom...  No i są jeszcze muzea – muzeum sztuki z ukochanym Brueghelem, dziwaczne muzeum afrykańskie z wypchanymi zwierzakami czy znajdujące się w przepięknym budynku, ale jeszcze przez nas nie odwiedzone muzeum instrumentów muzycznych. Do tego ciekawi ludzie, którzy oprowadzali nas po mieście, jak Krystian i Agnieszka czy Dante. Chyba trzeba będzie się tu kiedyś wprowadzić :)

Są też i dziwactwa, takie jak oswajanie dzieci z wojskiem podczas święta narodowego (malowanie dzieciom twarzy w kolory maskujące, wspólne szukanie min, strzelanie z czołgu!), ale póki jest się 'nie u siebie' bardziej to dziwi, niż denerwuje...

Warto odnotować nasze brukselskie, wielokolorowe trofea: dwie kolorowe sukienki, jedna kongijska koszula, portmonetka dla Gosi i torba na ramię dla Piotrka. Zbierając rzeczy, łamiemy nasze podróżnicze zasady. Ale co tam, patrząc na te kolorowe drobiazgi, cieszyć będziemy się wspomnieniami z Brukseli.




Spotkanie, którego nie było

W muzeum sztuki w Brukseli oglądaliśmy m.in. obrazy rodziny Breugelów. W pewnym momencie minąłem się z człowiekiem, którego twarz wydała mi się znajoma. Im więcej mija czasu, tym bardziej jestem pewien, że minąłem się z moim nauczycielem od polskiego (Przemysław Witkowski) z liceum (XIV LO im. Polonii Belgijskiej, nota bene). Jak to zwykle z nauczycielami bywa, jest nieobecny lub niewidzialny w sieci, więc nie jestem teraz w stanie zweryfikować mojego przekonania po aktualnym wyglądzie. Nie wykorzystałem okazji, żeby się przekonać czy spotkałem nauczyciela, nad którego pozytywnym oddziaływaniem na mnie kilka razy się zastanawiałem. Nie inicjując rozmowy, nie rozczarowałem się. W końcu nawet jeżeli w rzeczywistości to nie był on, to i tak wolę myśleć, że go spotkałem fotografującego się przy obrazie „Upadek Ikara” i ufać, że ma się dobrze, niż zostać ze wspomnieniem powierzchownej konwersacji z obcym człowiekiem.

Przez Europę



w Reims


„Podróżnicy, rozbijajcie namioty w Paranie. Lub nie, powstrzymajcie się. Zachowajcie dla ostatnich krajobrazów Europy swe zatłuszczone papiery, nieśmiertelne butelki i rozprute puszki konserw. Tam rozłóżcie swoje zardzewiałe namioty.”
Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików, s. 157

Dlaczego rozkładamy się w Europie, zamiast eksplorować nieznane? Moglibyśmy być teraz wszędzie, ryzykując zdrowie przeprawiać się przez mokradła, poznawać granice naszych możliwości i może nawet niektóre z nich przekraczać. Moglibyśmy oglądać biedę na ulicach w Katmandu, najeść się pyłu w Ouagadougou, moglibyśmy zostać porwani w Egipcie, dostać sraczki w autobusie jadącym przez Indie lub przedawkowywać adrenalinę latając na kajtach wzdłuż plaż Południowej Afryki. Może nie wszystko w jeden dzień. W odróżnieniu od testujących człowieczeństwo przygód, uprawiamy spokojną i bezpieczną podróż z dala od wszelkich granic. Nurzamy się we wnętrzu, w dziedzinie funkcji, w Europie. Może to pozwoli zrozumieć nam, dlaczego takim szokiem było dla nas pojawienie się straży granicznej w pociągu wjeżdżającym do Szwajcarii. Przecież miało być tak Schengen...! 
katedra w Amiens
Wyjeżdżając z Reims, zastanawialiśmy się, czym jest dla nas Francja. Dla Gosi Francja jest radością picia kawy z croissantem w nadmorskiej kawiarence, latem, o poranku. To miejsce to chyba Nicea. Dla Piotrka, Francja to mała miejscowość Monnais i straszna praca sprzątania ekologicznej toalety, tj. wywiezienie chyba ze stu kilo gówna na pole, wykonana w słońcu i w międzynarodowym towarzystwie kolegów z Litwy, USA, Czech i Niemiec. Francuskie égalité et fraternité, czyli taki skatologiczny koszmar wysiłku przywracania równowagi środowisku, owocujący poczuciem „męskiej przyjaźni”, o szczegółach zawiązywania której nie wspominaliśmy inaczej niż przez pełen zrozumienia uśmiech. Punktem wspólnym tych naszych skojarzeń z Francją jest tylko słoneczne lato :)


Okazuje się, że nie wszyscy przesiedli się na samoloty, dworce kolejowe są pełne ludzi, a na niektórych trasach konieczne jest kilkudniowe wyprzedzenie przy rezerwacji, żeby jeszcze dostać bilet. Mimo popularności kolei, w zwiedzaniu Europy pociągiem jest coś nostalgicznego. Koleje nie pasują do neoliberalnej wizji rozwoju, dlatego albo są zwijane (PL), albo ich najbardziej dochodowe trasy są prywatyzowane. Ta nostalgia związana jest więc z oglądaniem świata, który odchodzi. Lub precyzyjniej, świata, któremu kazano „zwijać się”. Świadomość „zwijania się” państwa dla dobrobytu (welfare state) powoduje, że przyglądając się temu jak przestrzeń publiczna urządzona bywa w Niemczech, Francji, Szwajcarii trudno dzisiaj myśleć „u nas też tak kiedyś będzie”, jak zwykło się myśleć po polsku we wczesnych latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia. Dzisiaj nie tylko wiemy, że w Polsce nie będzie tak, jak w tych krajach, ale jeszcze wiemy, że to, co publiczne i to, co wspólne ulega tam zawłaszczeniu, a niedoścignionym wzorcem „reform” pozostaje UK, gdzie prywatyzacji uległy nawet ulice (książka Anny Minton pokazuje, z czym  wiąże się to zawłaszczanie). Wrażenie świata, który odchodzi, dopełnia odwiedzanie robotniczych, było nie było, kempingów. Ciekawe czy jeszcze gdzieś poza Szwajcarią można zobaczyć przyczepę kempingową ciągnioną przez kabriolet.

Próbując rozpracować sernik malinowo-pistacjowy w pociągu z Reims