w drodze

w drodze

sobota, 15 lutego 2014

Padwa

W Padwie świetna pogoda na zwiedzanie, słonecznie, lecz niezbyt ciepło. Tak, przed napisaniem tego zdania sprawdziliśmy aktualną temperaturę w Gdańsku, żeby jeszcze chwilę pocieszyć się feriami. W Padwie jest wszystko, co lubimy i możemy to wszystko zobaczyć, tylko nie wiemy od czego zacząć, a czasu nie mamy tak znowu wiele.

Pierwszy raz mamy kartę turystyczną danego miasta, bo kosztowała ok. 16 euro i jest ważna przez 48 godzin. Dla porównania w skomercjalizowanej Florencji podobna karta na 72 godziny kosztuje 72 euro. W Bolonii 20 euro na trzy dni, ale tylko 1 z tych 3 dni działa na transport publiczny. Tyle że przed Florencją 20 euro za kartę wydawało się pomysłem po prostu niedorzecznym.


Karty kupił rano tata G i zarezerwował dla nas najpóźniejszą możliwą godzinę zwiedzania słynnej kaplicy z freskami Giotta – 11:20. Martwił się, że nie zdążymy, lecz my wstaliśmy tego pierwszego dnia w Padwie wcześnie. Chyba obudziło nas słońce. Ale i tak byliśmy w tej kaplicy w zasadzie na styk. Procedura zarządzania ruchem turystów oraz kontroli mikroklimatu kaplicy była dość nieznośna – śluzy, oglądanie filmów, wchodzenie i wychodzenie na sygnał. Ale freski interesujące, szczególnie jak na coś stworzonego ponad 700 lat temu. Na ścianach Sąd Ostateczny oraz ciężki przekaz pedagogiczny – jakim człowiekiem być należy, a jakim należy być nie. W ogóle cała historia powstania kapicy była dość niezwykła. Powstała ze spadku po największym sknerze i lichwiarzu w historii tego miasta. Gdy umarł ludzie tańczyli na ulicach. Jego syn ufundował tę katedrę, a resztę odziedziczonego majątku rozdał. Zdjęć nie można było jednak robić, może żeby nikt nie zauważył, że podobne freski są w kilku innych bezpłatnych już kościołach.

Po zwiedzeniu kaplicy chcieliśmy zerknąć na resztę rzeczy, które mieli w muzeum, ale raczej przemknąć przez nie, żeby nie stracić słońca. Czyli tak zwiedzić, ale się nie zaciągać. Muzeum okazało się jednak zbudowane w systemie IKEA – idzie się cały czas do przodu, przechodząc obok już zobaczonych rzeczy i jeśli obsługa wyczuwała chwile słabości, to natychmiast byliśmy kierowani na właściwe, ich zdaniem, tory. Zobaczyliśmy dużo za dużo.




Następny na celowniku był uniwersytet, a w szczególności rektorat. Takie to nasze branżowe odchylenie, że w każdym mieście próbujemy identyfikować siedliska oświecenia. Tutejszy uniwersytet jakoś znaliśmy, nie byliśmy jednak wcześniej świadomi historii stojącej za wyborem danego miejsca na rektorat. Otóż podobno ulokowany jest on w miejscu dawnej karczmy. Po prostu dawni padewscy studenci wybrali sobie na rektora studenta, który spędzał w karczmie mnóstwo czasu. Gdy przyszli obwieścić mu to, że go wybrali, zgodził się pełnić tę funkcję pod warunkiem, że będzie mógł to robić z karczmy. Po naradzie studenci wykupili karczmę i tak już zostało. Nawet jeśli to nieprawda, to fajnie pomyślane. Doszliśmy tam, ale nasze zwiedzanie było tak samo powierzchowne jak przed laty. Chcieliśmy się załapać na wycieczkę z przewodnikiem, ale nie byliśmy w stanie przyjść tam na czas – ani o 15:15, ani o 16:15. A bośmy na wielki plac doszli, a że wciąż to miejsce nam się podoba bardzo, to łatwo nam tam czas upłynął.



Tam zwiedziliśmy kościół św. Justyny i dalej do wielkiej bazyliki weszliśmy. Sporo tego zwiedzania kościołów było w Padwie, ale trzeba też przyznać, że są one tam naprawdę ciekawe. Bazylika św. Antoniego zapiera dech, zwłaszcza mnogość wszystkich fresków na sufitach i ścianach oraz kaplice bardzo różnorodne stylowo. Trochę to wyglądało jak wielki komiks albo wręcz zbiór komiksów, taka antologia. Nawet stylistyka czasem jakby rodem z fantasy. W ogóle kilka kościołów, które tu widzieliśmy – te dwa wspomniane i jeszcze główna katedra miejska – robiły ciekawe wrażenie przez to, że było tam sporo sztuki nowoczesnej, a w każdym razie nowej. Włoso-drzewo-mównica np. w katedrze, nawiązująca jakoś do Matki Ziemi i rzeźbo-schody prowadzące do ołtarza były bardzo ciekawe.



Poza kościołami chcieliśmy też wejść do ogrodu botanicznego, ale znów nie zdążyliśmy przed zamknięciem (do 15:00). Udało się za to zwiedzić ichnie sukiennice z ogromnym koniem jakby trojańskim i znów całą salą fresków, w tym Giotta. Dookoła ogromnej sali różne opowieści, a wszystko zamknięte w okrąg znaków zodiaku. Opisane to było jako astrologia sądownicza czy coś takiego. I jeszcze zydel na którym sadzano dłużników, nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie zrobić zdjęcia, choć baterii było mało i migała już od dwóch dni. Zapomnieliśmy po prostu wziąć ładowarkę, ale i tak nieźle, że udało się baterii wytrzymać jakieś 9 dni przy setkach zdjęć robionych codziennie. Teraz już tylko nieliczne, żeby na Wenecję jeszcze trochę energii zostało...




Obiad zjedliśmy w polecanej w przewodniku restauracji Brek Brek na Piazza Cavour i rzeczywiście było warto – zwłaszcza ciastka i spremuta były pyszne, a ceny rozsądne.

Dzień był piękny, trochę udało nam się przypomnieć z naszej wycieczki 7 lat temu, choć na kościół Eremitów, który wtedy zrobił na nas duże wrażenie, nie mieliśmy już siły i zostawiliśmy sobie na rano.

Jeszcze była chwila paniki, bo wydawało się, że jedziemy złym autobusem – jechaliśmy dobrym, ale i tak wysiedliśmy i znaleźliśmy inny, przez co jakieś pół godziny straciliśmy. Jasiek jednak nie tracił humoru, jak widać tutaj.

Brak komentarzy: