w drodze

w drodze

poniedziałek, 24 lutego 2014

Podróże małe, nieduże

No i znów się gdzieś wybraliśmy, długo nie trzeba było czekać :) Tym razem wcale nie daleko, tylko w okolice, do Tczewa i Starogardu Gdańskiego. Niby nic, ale w końcu to też wycieczka i też po Europie ;) Od dawna to sobie obiecywaliśmy - pokręćmy się po okolicy Trójmiasta. Właściwie to od czasu powrotu z Islandii, gdzie każdą niedzielę staraliśmy się spędzać na wycieczkach po okolicach i wspinaniu się na mniejsze lub większe górki. A w Gdańsku jakoś do tej pory się nie udawało. Ochota na to, żeby jednak ruszyć przyszła gdy w piątek okazało się, że kursantka musi odwołać zajęcia z duńskiego i nagle cały dzień mamy wolny. A że pogoda coraz lepsza, to i okolice wydały się przyjaźniejsze.



Ot, choćby taki Tczew. Miasto, przez które przejeżdżaliśmy niezliczoną już ilość razy. Zatrzymuje się tam pociąg. Czasem stoi dłuższą chwilę. My patrzy wtedy i czytamy jedyne, co przeczytać się w takich okolicznościach da - Tczew. A w głowie nic. Jedyne z czym się wtedy miasto kojarzy to z poprzednią, podobną konstatacją: "O, już Tczew!" Ewentualnie - "Dopiero Tczew." Kilka chwil przed przed lub po stacji (w zależności od tego czy z Gdańska wyjeżdżamy czy do niego wracamy) przejeżdżamy przez most nad rzeką. Most długi, rzeka szeroka. P mówi wtedy zazwyczaj "O, rzeka, duża, Odra, nie, inna, Wisła chyba", bo tak mu z dzieciństwa zostało, że jak duża rzeka, to Odra. A Wisła to raczej idea, więc niełatwo jest mu uwierzyć, że mógłby ją zobaczyć. A G myśli, że to całkiem fajny most.



Dzień wcześniej weszliśmy na Wikipedię, żeby ten Tczew jakoś tak wstępnie ogarnąć. Na celownik wzięliśmy sobie "Muzeum Wisły", bo raz, że prowadzenie takiego przybytku wydaje się podszyte absurdem, a dwa - podobno za darmo dostępne jest. Wydostaliśmy się z tczewskiego dworca, z marszu zahaczyliśmy o centrum handlowe (swoją drogą, już we Wrzeszczu byliśmy przytłoczeni ideą wszędobylskich centrów handlowych, których przy stacji jest trochę jakby dużo, a w Tczewie było to pierwsze, na co trafiliśmy). Jest tam i toaleta, i jest też strefa karmienia piersią. Dalszą drogą odbyliśmy kierując się wskazaniami GPS na google maps. Pierwszy raz tak się bawiliśmy, bo zagranicą zazwyczaj mamy problemy z dostępem do sieci, a w kraju darmowy internet mamy od niedawna, więc korci nadużywać go. Droga do "centrum" była drogą przez estetyczną mękę. Najpierw blokowisko. W kwestii blokowisk można wyrobić sobie pewne gusta mieszkając w Polsce. No nos gusta... chociaż pewne zastosowane w Tczewie rozwiązania architektoniczne niespodziewanie przeniosły myśli P do... St Denis. Było to nie tylko niespodziewane, ale również niezrozumiałe, choć P próbował tłumaczyć, że to przez specyficzne zastosowanie kolumn w budynkach usługowych. Z perspektywy czasu okazało się, że przeniesienie się myślami z Tczewa do imigranckiej dzielnicy Paryża należy prawdopodobnie zrzucić na karb odwodnienia. Później blokowiska zmieniły się w obdrapane kamienice i całość ułożyła się trochę w obraz znanego nam dużo lepiej Słupska.



Doszliśmy do muzeum, ale odechciało nam się wchodzić. Nawet nie zajrzeliśmy. Za to przyglądaliśmy się cmentarzowi po przeciwnej stronie ulicy. Znaleźliśmy też park, rzekomo pełen bujnej roślinności. Nie dementujemy, słowo "bujne" być może przyjęło w Tczewie dość odległe od powszechnego znaczenie. W parku pełnym bujnej roślinności wklepywaliśmy w smartfona kolejne miejsca, które pozwoliłyby obrać jedną z licznych ścieżek. W zwyczajnym parku po prostu przeszlibyśmy się pośród zieleni, ale ten park był na zboczu, ścieżki miewały schody, więc wybór właściwej drogi, gdy prowadzi się wózek, wydał się nam kluczowy.



Celami okazały się: Wisła i stary kościół. Przyznać trzeba, że Wisła jest największym skarbem tego miasta. Cisza i spokój, jednocześnie miejsce spacerów, niezła infrastruktura (co zawsze ważne - rowerowa) i piękne widoki. Piękno rozumiemy tu po mieszczańsku i po nadmorsku i sprowadza się w dużej mierze do otwartej przestrzeni. Zasiedzieliśmy się i zapatrzyliśmy w nurt wody. Do tego zrobiliśmy sobie piknik, bo żeby nie tracić czasu na szukanie lokali, wzięliśmy sałatkę (z suszonymi pomidorami jeszcze z włoskiej wycieczki), kanapki i nawet termos z inką.




Potem jeszcze szybko zobaczyliśmy centrum i bardzo stary kościół oraz ryneczek. Coś chyba o tym mieście jednak mówiła masa lumpeksów umiejscowionych w najbardziej centralnych miejscach starówki.



Na dworzec wracaliśmy szybko i zupełnie inną trasą niż przyszliśmy. I to jest chyba największa zaleta korzystania z internetu w podróży. Na ogół wracamy tak jak przyszliśmy, żeby oszczędzić sobie możliwości popełnienia kosztownych błędów. A teraz nie gubimy się, ale za to zapuszczamy się w tereny, które dawniej odrzucilibyśmy jako "potencjalnie nieprzejezdne".

A droga pociągiem była całkiem miła, widoki piękne i jeszcze jakiś chłopczyk próbował zaprzyjaźnić się z Jasiem.



Kolejnym przystankiem i celem naszej podróży był Starogard Gdański. A w nim Klubokawiarnia "Szafa", projekt koleżanki, który obiecywaliśmy sobie nawiedzić od czasu jak powstał. Miejsce bardzo klimatyczne i inspirujące. Spędziliśmy tam ze dwie i pół godziny rozmawiając. O życiu oczywiście i o tych wszystkich projektach, w których wszyscy wręcz się pławimy i którymi trochę jakby żonglujemy, próbując żadnego nie upuścić. Zjedliśmy pyszności, wypiliśmy pyszności, Jasiek pochodził trochę po dywanie i pobujał się na fajowej kanapie. 

ze słynną szafą


Samo miasto wydało nam się mniej rowerowe i okrutnie przeładowane reklamami. A po rynku jeździły samochody, więc można było sobie zobaczyć jak to onegdaj w miastach bywało, przynajmniej z perspektywy tych, gdzie już są deptaki.





Powrót do Gdańska miał być miły, łatwy i przyjemny. Nie przewidywaliśmy żadnych problemów. Nie zaniepokoiło ani 10-minutowe opóźnienie pociągu, ani sporo ludzi czekających na pociąg na peronie. Przyjechał nasz pociąg w końcu, lecz okazał się zapchany jak miejski tramwaj w godzinach szczytu. Wejść do takiego z wózkiem i jechać z małym, na którego patrzy wtedy z bliska wiele oczu - chyba gorzej niż w traumwaju. W końcu Jasiek oświadczył, że przełknąłby ciutkę. I dzielna jego matka w sekundę znalazła dla siebie miejsce siedzące, odbijając miejsce dla matek z dzieckiem spod jakiegoś studenta. A bo i studentami był ten przybytek wypchany do granic swoich możliwości. Wracali od jednych "karmiących matek" do drugich "alma mater" po weekendzie, niektórzy po przerwie semestralnej. Znowu przesiadaliśmy się w Tczewie i tam było jeszcze gorzej, chociaż dobrze, że drugi pociąg czekał na całą zawartość naszego.

Smród pijanego człowieka jest dość specyficzny, a jednocześnie - przy całym zróżnicowaniu ludzkich ciał - smród ten wydaje się niezwykle wprost uniwersalny. Czasami wchodzi się, przykładowo, do autobusu pełnego ludzi i choć wszyscy wyglądają ludzko, to ten właśnie uniwersalny smród zdradza, że wśród nich czai się przepoczwarzona w człowieka... zleżała wóda. Czytelnik wykształcony i uczenie wrażliwy na przejawy dyskryminacji mógłby zarzucić nam odhumanizowywanie człowieka, od którego wszelkie zło... Lecz warto zauważyć, że my tej rozkładającej się wódy nie odtrącamy, to ludzka wóda i ona jedzie z nami. Wóda z potężnie podbitym okiem, śliniąca się, senna i z kupą na bucie. Siedzi, choć kilkanaście osób stoi; chciałaby leżeć, ale obok twardo siedzi studentka. Kładzenie się na studentkę skutecznie studentkę jednak zniechęca, wóda kapitalizuje zwycięstwo, chce się położyć, przytulić do miękkiego siedzenia, a tu wyrywa ją ze snu głos współpasażera: "Kolego, nie jesteś sam". Wóda dziwi się, łypie pozostałym okiem i grzecznie się pionizuje, co niestety oznacza, że przez większą część naszej podróży będzie spać z otwartymi ustami. Wóda się dotlenia i całą sobą rozkładającą się resztki wagonu wypełnia. A pozostali pasażerowie kalkulują, gdzie najszybciej wysiąść. Nasza trójka ma już spore doświadczenia z pijakami w trójmiejskich pociągach, więc graliśmy nie przeciwko ulatniającej się wódzie, lecz na zmęczenie studentów. Większość wysiadła w Gdańsku Głównym żeby przesiąść się na SKM-ki, a my ze szczęśliwą, bo leżącą na już całkiem wolnym siedzeniu - wódą pomknęliśmy do Wrzeszcza. Ileż było tam radości z rześkiego, nocnego, wrzeszczańskiego powietrza?!

pozostałości weekendowej alkoholizacji towarzyszyły nam wszędzie

Dawnymi czasy nie przejęlibyśmy się jednodniową wycieczką na tyle, żeby zaraz jakieś wokół niej narracje klecić. Ale obecnie nie udaje się już nam - tak po prostu - wsiąść do pociągu byle jakiego i byle kiedy. Wstajemy o 7 rano, żeby wyjść o 10 i już choćby przez to nawet krótka wycieczka po okolicy urasta do rangi przedsięwzięcia. A my pławimy się w przedsięwzięciach... Tyle tylko że powrót już nie jest do jakiegoś mieszkania, gdzie będziemy szykować się na kolejne zwiedzanie, ale do naszego mieszkania, z naszymi przyjemnościami i naszym bałaganem, a do tego jeszcze z zadaniami, bo przecież trzeba sprawdzić i wysłać zrobione wczoraj tłumaczenie, uzupełnić księgę przychodów i rozchodów, odpowiedzieć na maile, itp., itd. Ale i tak cieszymy się, że udało się na chwilkę wyrwać i za tydzień planujemy kolejny wyjazd :)

środa, 19 lutego 2014

Maluch w podróży - czy warto?

Dlaczego właściwie zdecydowaliśmy się na podróż z niemowlakiem? Przede wszystkim dlatego, że sami lubimy podróżować i nie wyobrażamy sobie życia bez tego. Jasiek pierwszy raz był zagranicą jeszcze w brzuchu, w piątym tygodniu ciąży. Wiedzieliśmy już o jego istnieniu i mocno zastanawialiśmy się nad odwołaniem wyjazdu. W końcu po przeczytaniu różnych artykułów w internecie i forów oraz konsultacji z ginekologiem, zdecydowaliśmy się jechać. Była to podróż służbowa, na konferencję w hiszpańskim Kadyksie, a po drodze jeszcze spędziliśmy weekend w Barcelonie i kolejny weekend, już po konferencji - w Jerez. Było pięknie. Czasami tylko trudno było usiedzieć na konferencji, gdy zaczynało mdlić, a jeden obiad z owocami morza w Jerez sprawił, że przez całą ciążę wspomnienie o nim powodowało torsje.

latanie samolotem w ciąży okazało się nie takie straszne, dostaliśmy się nawet do kabiny pilotów :)

namysł nad Barceloną i małymi ludzikami

Cadiz/Kadyks

targowisko w Jerez


Jedynie na służbowy (badawczy) wyjazd na Islandię ostatecznie nie zdecydowaliśmy się ani w trzecim, ani w szóstym miesiącu ciąży. Przez te wszystkie mdłości i po przeczytaniu różnych porad na temat podróżowania samolotem zdecydowaliśmy się lecieć w drugim trymestrze i przełożyliśmy lot z października na luty. A pod koniec stycznia okazało się, że w lutym mam się raczej pakować do szpitala niż do samolotu, z powodu cholestazy. Więc cały początek roku nie mogłam odżałować przykucia do domu, zwłaszcza gdy widziałam zdjęcia podróżujących znajomych czy dostawałam informacje o promocjach, które wtedy - jak nigdy - wszystkie wydawały się atrakcyjne. Już w Walentynki, spacerując po sopockim molo zdecydowaliśmy się gdzieś wyjechać, jak tylko Jaś się urodzi i nieco podrośnie. Najlepiej we wrześniu, kiedy Piotrek skończy pracę nad organizacją konferencji. I pojedziemy z naszymi rodzicami, żeby mieli możliwość pobycia z wnukiem. Od razu zadzwoniliśmy do nich i zaproponowaliśmy wyjazd, a oni na szczęście zgodzili się. Zaprosiliśmy też naszą ulubioną sąsiadkę, Magdę i też się zgodziła. Magda odegrała zresztą ogromna rolę w tym wyjeździe, bo zaplanowawszy go sobie, zrezygnowała z innych propozycji i przez to była zdeterminowana, żeby jechać. A nam po urodzeniu się dziecka jakoś chęci na wyjazd przeszły, życie stało się przygodą nawet bez wyjazdów, a do tego zaczęliśmy się obawiać różnych problemów, chorób, ząbkowania, problemów w samolocie itd. Rodzice zresztą podzielali nasze obawy i tylko Magda uratowała wycieczkę, za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni :) Wyjazd okazał się wspaniały, a my po nim dużo bardziej gotowi do kolejnych wyzwań, wypoczęci mimo aktywnego zwiedzania i uratowani od powolnego stawania się domatorami.

W Polsce wydaje się dominować model wychowania, który opiera się na trzymaniu dzieci w domach, a nawet w ciasnych mieszkaniach. No i unikania przeciągów, a spacery z dziećmi, tylko podczas dobrej pogody. Jest to praktyka dość specyficzna i na ogół nie podzielana w innych krajach. Te różnice stają się szczególnie widoczne w społecznościach migrantów. Nasłuchaliśmy się podczas prowadzenia różnych badań, że polskie dzieci są przegrzewane, przez co częściej chorują, a szczególnie chłopców wychowuje się w polskich domach na "książątka". Gdybyśmy w sposób podobny do dominującego w Polsce postrzegali to, co dla dziecka odpowiednie, nie zdecydowalibyśmy się na nie, bo i nie mamy warunków do takiego ciągłego przebywania w mieszkaniu ani nie chcieliśmy samych siebie aż tak zupełnie udomowić z powodu dziecka. Postawione w tytule pytanie stawiamy więc sobie na co dzień odwrotnie: Maluch w domu - czy warto?

Jednak rutyna ma swoje wady i zalety i warto o tym pamiętać. Z jednej strony, siedzenie cały czas w domu z dzieckiem może być deprymujące, codziennie to samo, spacer w podobne miejsca, podobne zabawy, podobne pory drzemki itp. Wyjazd daje przerwę w tej rutynie i pozwala odpocząć. Z drugiej strony rutyna pozwala pamiętać o pewnych ważnych sprawach, takich jak np. podanie tabletki z witaminą D, kąpiel czy choćby... jedzenie.  O ile przy samym karmieniu piersią na żądanie jest jeszcze łatwo, to już przy rozszerzaniu diety o warzywa i kilku niemlecznych posiłkach dziennie bywa trudniej. Musimy ze wstydem przyznać, że zdarzyło nam się przypomnieć sobie o 18:00, po całym dniu zwiedzania, że Jasiek nie jadł obiadu i cały dzień jest tylko na mleku i w pośpiechu przygotowaliśmy mu jakąś kolację. W kolejne dni byliśmy już na tym punkcie uczuleni i udawało się utrzymać trzy posiłki dziennie.

Podróżując pokazujemy dziecku świat dość specyficzny, bo złożony w zasadzie tylko z miast, ze środków transportu, z szybko zmieniającego się otoczenia, z tłumów bardzo różnych ludzi, mówiących niezrozumiałymi dla nas również językami. Mamy jednak taki plan teraz, żeby kolejne podróże odbywały się raczej w miejsca piękne przyrodniczo, a nie znów do wielkich miast.


Po co jednak pokazujemy dziecku świat, którego szczegółów i tak nie zapamięta?

Wydaje nam się, że dziecko oswoi się z odmiennością, z istnieniem ludzi o innym kolorze skóry (choć i w Gdańsku coraz częściej ma z nimi kontakt), z istnieniem innych języków. Nie zacznie płakać na widok osoby czarnoskórej zobaczonej po raz pierwszy w wieku kilku lat, jak to się u nas w rodzinie zdarzyło. No i przede wszystkim - podróże są ważną częścią naszego życia i Jasiek jest ważną częścią naszego życia. I choć to on jest priorytetem, to dobrze żeby ważne dla nas elementy życia nie były w konflikcie, dzięki czemu być może nie będziemy sfrustrowanymi rodzicami, po cichu wyliczającymi ile wyrzeczeń kosztowało nas dziecko.

Więc - tak, warto podróżować z dzieckiem, choć nie ma co udawać, że jest to taka sama podróż jak wcześniej, ale dać sobie i dziecku czas na wspólna zabawę, posiłki i poznawanie zmieniającego się świata.

niedziela, 16 lutego 2014

Podróż z rodziną przez Północne Włochy

No i wróciliśmy już do Gdańska, próbujemy odgrzebać się ze sterty maili i prania, a przy okazji podsumować jakoś ten nasz drugi już rodzinny wyjazd. 

Jechaliśmy tym razem mniejszą grupą niż do Rzymu, ale większą niż to onegdaj bywało, kiedy we dwójkę przemierzaliśmy Europę stopem. Dużo się zmieniło od tego czasu - i sposób podróży (teraz nie stop, a samolot i pociąg), i miejsce nocowania (mieszkanie, a nie namiot czy kanapa z Hospitality Clubu) i w ogóle sposób spędzania czasu - nie pijemy już wina do każdej kolacji, nie jemy byle czego, za to więcej czasu spędzamy w kawiarniach, restauracjach czy na placach zabaw. Powiedzmy też szczerze - w końcu stać nas na kawiarnie i droższe noclegi. Kiedyś marzyliśmy o tym, żeby wejść czasem gdzieś do restauracji czy baru, ale stać nas było raczej na bułki i serek z supermarketu. Nie żebyśmy teraz byli krezusami, bo nasze biznesy (studio językowe i tworzenie gier edukacyjnych) dopiero raczkują, ale też jakoś udaje się opłacić te wakacje i jeszcze zabrać rodziców. Z rodzicami też fajnie się jeździ, raźniej, a do tego w razie czego mogą zająć się na chwilę dzieckiem, czego na co dzień nie doświadczamy, bo mieszkają daleko.



Więc zmieniło się dużo. No i przede wszystkim jeździmy teraz z Jaśkiem, więc każdy dzień dostarcza nam nie tylko wrażeń związanych z podróżą, ale i z samym dzieckiem. Które przecież ciągle się zmienia i uczy czegoś nowego. Podczas tej podróży Jasiek nauczył się np. klaskać (i robił to od połowy wycieczki niemal cały czas), reagować na "Nie!", coraz lepiej rzucać piłką, a do tego zaczęły mu rosnąć dwa nowe zęby. Szczęśliwie przechodzi przez ząbkowanie bez większego bólu, bo inaczej mogłoby być ciężko.



A co pozostało takie samo? Dalej podczas podróży próbujemy poznać nowe miejsca, zrozumieć je, zobaczyć jak najwięcej. Bez przesady oczywiście - potrafimy też się na chwilę zatrzymać i odpocząć, pójść wcześnie spać i późno wstać, ale szkoda nam czasu na wylegiwanie się w słońcu i oglądanie filmów. Lubimy obserwować ludzi, czasem siadamy gdzieś w parku czy na placu w środku miasta i patrzymy. Takie zboczenie zawodowe, w końcu "robimy" w naukach społecznych.



Co wynieśliśmy z tej podróży?

Pozytywnie zaskoczyła nas biblioteka bolońska, zobaczyliśmy jak można ciekawie zorganizować przestrzeń, żeby była dla wszystkich - włączała, a nie wykluczała i jednocześnie żeby zbliżała ludzi do siebie. Ciekawe było też oglądanie florenckich tańców z flagami, trochę przypominało to tańce uliczne, które w zeszłym roku zaobserwowaliśmy w Barcelonie. Wenecja jak zwykle okazała się piękna, zapierająca dech. Nauczyliśmy się też czegoś o sobie - o tym, co nas odpręża, a co stresuje, czy potrafimy odpoczywać w deszczu i na ile jesteśmy elastyczni.



Przekonaliśmy się też po raz kolejny (wcześniej na Sycylii w styczniu i lutym 2011 oraz w Rzymie w 2012), że warto podróżować poza sezonem. Ceny noclegów są niższe, pogoda bardziej znośna, a kolejek do największych atrakcji turystycznych brak. Gdy przewodniki doradzają wydać kilka euro więcej, żeby wcześniej zarezerwować bilety do muzeum, bo kolejki są bardzo długie, to zimą kolejki są ledwie kilkuosobowe.

To, co nas rozczarowało w Północnych Włoszech, to woda – o ile w Rzymie kranówa była pitna, to w Bolonii i Padwie nawet po przegotowaniu trudno było wziąć to do ust. A płukanie ust ciepłą wodą z chlorem to mała przyjemność. Druga sprawa to zniżki do muzeów – kiedy przeczytaliśmy, że P ma zniżkę jako nauczyciel, a mogłaby mieć G jako doktorantka nauk edukacyjnych, oczywiście ucieszyliśmy się. Tyle że w muzeach zaznaczono, że nie może to być na podstawie kart międzynarodowych (mieliśmy ISIC i ITIC), ale swoich uczelnianych. Tych z kolei nie potrafili przeczytać. No i u nas na legitymacjach nigdzie nikt nie pisze, co się studiuje, więc i nie ma tego jak udowodnić.



Palenie. We Włoszech ludzie palą papierosy w miejscach publicznych. To znaczy palą na przystankach, na peronach. Ba, palą nawet w ogródkach kawiarni. Trudno jest przez to skorzystać ze stolików wystawionych na zewnątrz, szczególnie jeśli podróżuje się z dzieckiem. Papierosy palą nie tylko ludzie z tzw. negatywnie uprzywilejowanych klas społecznych, więc to, że dana kawiarnia lub restauracja jest droga nie jest zaporą dla dymu.



Audioguide. Włoskie muzea nie muszą się starać o turystów. Wystarczy, że zarządzają ich przepływem. Napisy często są tylko po włosku i na pewno przychodzą tam jacyś Włosi, ale raczej zauważalni są tylko jako obsługa obiektów. A opisy po angielsku na słuchawkach bywają tak żałosne, że zniechęcają do korzystania z takich usług. Sytuację we Włoszech pogarsza fakt, że wiemy z innych krajów jak wspaniale i profesjonalnie opowiadane mogą być historie rzeźb czy obrazów. Choć żeby być uczciwymi, trzeba powiedzieć, że w muzeum miejskim w Bolonii audioguide był całkiem przyzwoity.



Nie zdobyliśmy nowych przyjaciół. Jednak dawniej bieda zmuszała nas do "agresywnego" nawiązywania przygodnych kontaktów. Nie mając pieniędzy na transport, nocleg ani nawet na przechowalnię bagażu, trzeba było przełamywać opory swoje i przypadkowych ludzi i prosić o pomoc. W zamian oferowaliśmy rozmowę. Obecnie trochę odpoczywamy od ludzi, od przymusu ciągłej komunikacji - w końcu na tym polega nasza codzienna praca. We Włoszech nie udało nam się nawet spotkać z dawną znajomą z HC, która była w okolicach Bolonii ani z rodziną G (juz troche dalej i bilety byłyby za drogie). Przeprowadzaliśmy więc jedynie zdawkowe rozmowy z obcymi ludźmi. Ale - co nas bardzo cieszyło - wiele osób zwracało się w swoim języku bezpośrednio do naszego dziecka lub zadawało nam jakieś podstawowe pytania, np. o jego wiek lub rzucało przygodne komplementy. Nauczyliśmy się więc kilku podstawowych zwrotów po włosku, no i cieszyliśmy się, że Jasiek usłyszał inne języki.



To chyba tyle takich ogólnych wrażeń. Rozpisaliśmy się na tym blogu jak nigdzie, ale trochę mamy z tego przyjemność, bo oboje lubimy pisać, a na co dzień nie zawsze mamy pretekst :) To znaczy tak, są doktoraty i trzeba je w końcu skończyć, ale tam nie da się pisać tak płynnie i bez cytatów jak tu, gdzie piszemy trochę to, co nam ślina na język przyniesie :) W najbliższym czasie jak się uda, to zrobimy jeszcze kilka wpisów "poradnikowych", bo okazuje się, że wiele osób nie wie i nie wierzy, że z niemowlakiem da się podróżować. A da się! I chętnie opiszemy jak :)

sobota, 15 lutego 2014

Powrót przez miasto, którego imienia linie lotnicze nie wypowiadają

W końcu czas wracać. Zerwaliśmy się naprawdę wcześnie. Już mieliśmy wychodzić z budynku na autobus na dworzec, podnosimy Jaśka, a na jego plecach kupa. Szkoda, że na plecach, a nie w pieluszce, ale dobrze że przed wyjściem, a nie w pociągu lub autobusie. Mycie i przebieranie było trochę trudniejsze niż zwykle, bo raz, że my już ubrani, a dwa, że część potrzebnych rzeczy była już spakowana do wózka i na parterze budynku. Aleśmy sobie poradzili i chyba nawet na ten sam autobus zdążyliśmy.

Kiedyś, dawno temu, pewna Magda śmiała się z nas, że w końcu jako rodzice dojdziemy do takiego momentu, w którym będziemy o kupach gadać. To intro więc właśnie jej dedykujemy.

Nasz pociąg mknął szybko. Nie był to regionalny, którymi zwykle jeździmy, lecz coś szybszego, co nie jest bardzo drogie, gdy kupuje się bilety z wyprzedzeniem. Przejeżdżaliśmy przez Weronę, w której podczas planowania podróży rozważaliśmy postój, częściowo przez wzgląd na walentynki, które w mieście Romea i Julii miały zapewne interesującą oprawę. W Bresci przesiedliśmy się już na pociąg regionalny do Bergamo - miasta, przy którym jest lotnisko oznaczane przez tanich przewoźników jako Mediolan. Wraz ze zmianą pociągu na tańszy zmienili się też współpasażerowie. Zrobiło się wielokulturowo - to taka wielokulturowość z wyłączeniem panów w garniturach oraz bogatych turystów, czyli głównie młodzież oraz migranci. Swoją drogą to ciekawe na ile różnice między pasażerami poszczególnych typów pociągów są różnicami klasowymi wynikłymi z ceny biletu, a na ile wynikają ze zróżnicowania potrzeb dystansu do pokonania. Regionalny pociąg może gromadzić tych, którzy pokonują kilkadziesiąt kilometrów codziennie, a szybki pociąg mógł gromadzić tych, którzy podróżują kilkaset kilometrów, ale raz na jakiś czas. Po prostu ciekawe...

zdjęcie taty - gdzieś z drogi

Bergamo okazało się strzałem w dziesiątkę! Plecak i torbę zostawiliśmy w przechowalni bagażu, którą ulokowano obok dworca, nieopodal informacji turystycznej. Najważniejsze, że w ogóle była taka przechowalnia, bo w wielu krajach panika terrorystyczna ukróciła tę niezwykle dla nas ważną usługę. Kupiliśmy bilety na 75 minut i ruszyliśmy w kierunku starego miasta, które położone jest wyżej. Część drogi tam odbyliśmy kolejką górską, choć nie musieliśmy, ale uznaliśmy to za fajną atrakcję w cenie biletu. Stare miasto okazało się bardzo ładne, najciekawsze zabytki gęsto ułożone, a sklepy, restauracje i cukiernie wyglądały bardzo kusząco.





Gdybyśmy w pewnej kawiarni na najlepiej nasłonecznionej części placu znaleźli wolny stolik, to pewnie dalej nie ruszylibyśmy. Ale że miejsca dla nas nie było, to poszliśmy sobie dalej do kolejnej kolejki górskiej! Mieliśmy niewielkie szanse zmieścić się w 75 minutach naszych biletów, ale udało się. Konduktor już zamykał, ale jak nas zauważył, to wpuścił i ruszyliśmy w góry prawie piszcząc z radości. Na miejscu było jeszcze bardziej ciepło i słonecznie niż w starym mieście. Pewną uciążliwością okazało się to, że było już tam zbyt stromo i nierówno by gdziekolwiek dalej jechać wózkiem. Szczęśliwie nie mieliśmy zbyt wiele czasu - w końcu był to tylko przerywnik w drodze na lotnisko. Najbardziej zależało nam na toalecie. Były tam dwie restauracje z pięknymi widokami. Wybraliśmy tańszą. Zamówienie wegańskich ciastek przekroczyło jednak możliwości tego miejsca. O ile udało nam się zamówić ciastka najbardziej zbliżone do naszych wymagań, o tyle podano nam je z lodami mlecznymi. Po przerwie wspięliśmy się we dwójkę (walentynki) na punkt widokowy, powierzając na ten czas Jaśka dziadkowi.



Czas było w końcu wracać tak, żeby mieć jeszcze jakiś luz na lotnisku. Okazało się jednak, że kolejki w dół nie ma. Przerwa okołolanczowa. Przyszło nam schodzić/zbiegać w dół z wózkiem. Dotarliśmy do miejsca, z którego odjeżdżały autobusy na dworzec. Odczekaliśmy i wsiedliśmy do właściwego, wraz z tłumem kończącej zajęcia szkolne młodzieży. Autobus wił się po krętych i stromych uliczkach jak szalony. Zagroziło nam pojawienie się choroby lokomocyjnej, a co dopiero mniej nawykłemu do takich wygibasów Jaśkowi. Centrum miasta pełne było młodzieży szkolnej, a spora jej część wyglądała na dość biednych lub wykluczonych ze względu na pochodzenie społecznie. To tylko wrażenie jakie powstaje po przyłożeniu własnych standardów, prawdopodobnie nieadekwatnych do danej sytuacji. A te własne, wyniesione z Polski przyzwyczajenia to kojarzenie biedy z paleniem papierosów i specyficznymi zestawami ubrań, czyli tak dresowo-odblaskowo, z nadmiernym eksponowaniem butów, czapeczek i wszelkiego logo-gówna (jako rodzice niemowlaka, wciąż o kupie myślimy). I to wrażenie nie opuszcza (przynajmniej P) w całych dotychczas zwiedzanych rejonach Włoch - że ludzie tu jacyś tacy ubodzy, jakoś tak nieadekwatnie ubodzy w stosunku do tego całego pałacowego bogactwa, które przyszło nam zwiedzać. A jeśli nie ubodzy, to w każdym razie źle ubrani.

Dojechaliśmy w końcu na lotnisko. Nie spieszyliśmy się, bo z naszych obliczeń wynikało, że mamy spory zapas czasu. Nie spodziewaliśmy się jednak wybitnie słabej realizacji polityki bezpieczeństwa na lotnisku. Kolejka do rewizji była ogromna, więc co rusz przepychały się osoby, które przeliczyły się jeszcze bardziej niż my i już w ogóle czasu nie miały. Koniec końców nie zdążyliśmy na lotnichu nawet zmienić Jaśkowi pieluchy. Do naszej bardzo odległej bramki prawie biegliśmy. Z naszego priorytetu ze względu na dziecko udało nam się skorzystać tylko o tyle, że byliśmy pierwsi w drugim autobusie do samolotu. Już w samolocie bardzo miła niespodzianka, bo tym samym rejsem do Gdańska wracał Adam, którego migawki z podróży widzieliśmy na fejsbuku, a i przelatywał nad nami, gdy byliśmy we Florencji. Do obsługi naszego niemowlaka w samolocie szybko przywykliśmy i nie widzimy w tym już niczego niezwykłego. Pełni obaw byliśmy tylko za pierwszym razem. Musieliśmy zmienić mu pieluchę, co nie jest łatwe, bo toalety małe, więc przy otwartych drzwiach się bawimy. Jasiek lubi komfort i żeby nam to oznajmić, chwilę po zdjęciu pieluchy zsikał się tak, że trzeba go było całego przebrać. W samolocie było sporo dzieci, a także kobieta w zaawansowanej ciąży. Ludzie byli dość ożywieni w ogóle. Także zakupowo. Dawniej stjułardzi przechodzili z tymi swoimi wózeczkami i tylko sporadycznie ktoś cokolwiek kupował. Może to euro osłabło do złotówki, może taki sezon, trasa lub lot, ale kupowało się. My kupiliśmy zupy pomidorowe, bo poprzednio bardzo nam smakowały, choć tym razem już nam nie smakowały tak bardzo. I wody kupiliśmy, bo z tego pośpiechu odwodniliśmy się. Dostaliśmy voucher na zakupy w butiku, ale mimo usilnych starań niczego tam nie znaleźliśmy. Voucher przekazaliśmy sąsiadowi, który leciał z córką i usiłował doczekać się stjułardów, którzy wysmarowali próbkami perfum chyba co drugiego pasażera i wysprzedali tego dnia chyba cały swój wózeczek.

z samolotu - ze zdjęć taty

Taksówką do domu, otwarcie walizek, piwo bezalkoholowe dla odwodnionych, drobne zakupy, pierwsze pranie i spać. Ilość rzeczy i spraw jakie ogarnąć trzeba po powrocie w mieszkaniu przy dziecku była i jest wciąż tak ogromna, że przyszło nam do głowy, że do każdego dziecka rodzice powinni dostawać kokainę jako suplement diety. Nie znamy się na kokainie, ale z tego co słyszeliśmy, to ogarnianie szłoby nam znacznie sprawniej, gdyby wychodząc rano do sklepu po sok i bułki, można było też przynieść poranną porcję kokainy. Tak podejrzewamy tylko, bo przy dziecku to nawet alkohol przestaliśmy pić oboje.  Ale ta mała dygresja ma - wbrew pozorom - wiele wspólnego z podróżowaniem po miastach europejskich. W każdym większym mieście włoskim, gdzie pełno jest turystów, pełno jest ostatnio jakichś dziwnych aktywistów zbierających podpisy przeciwko narkotykom. My oczywiście odmawiamy, jak mówią, że to tylko przeciwko ciężkim narkotykom, to wciąż odmawiamy. No bo co właściwie stoi za takim "Sign against drugs"? Jako pedagodzy i rodzice jesteśmy zawsze czujni i podejrzliwi. Po co mobilizować ludzi i zbierać podpisy popierające obecną i tak już bezsensownie bezwzględną politykę antynarkotykową? Dlaczego targetem są turyści? Czyżby miejscowi nie dawali się namawiać? Nie wiemy kto za tym stoi, ale pewnie jak zwykle jakieś organizacje religijne, które prawdopodobnie sprzeciwiają się dopiero nadchodzącej liberalizacji obecnej polityki, którą proponuje ONZ. A może to tylko jakaś jedynie włoska zabawa?

Wenecja - jak komarzyce na plaży nudystów


Rano w czwartek podjechaliśmy jeszcze do centrum Padwy, bo jedno z nas potrzebowało nowych butów, żeby Wenecję zwiedzać wygodnie. Choć nie planowaliśmy tego wcześniej, to w sumie okazało się to dobrym pomysłem, bo przy okazji zakupów obejrzeliśmy też targowisko przy sukiennicach i po drodze na dworzec – kościół Eremitów, niezmiennie ciekawy, zwłaszcza w porównaniu ze zdjęciami po bombardowaniu, wywieszonymi na ścianach.



Do Wenecji dojechaliśmy pociągiem w niecałe pół godziny. Już w pociągu robi się miło, kiedy jedzie się przez zatokę połyskującą w słońcu i wjeżdża się na wyspę. W Wenecji podobnie jak w Padwie byliśmy jak komarzyce na plaży nudystów – wiedzieliśmy, co lubimy i czego chcemy, ale przy takim ogromie, trudno zdecydować się od czego zacząć. Wsiedliśmy więc sobie po prostu w tramwaj wodny i podjechaliśmy od razu do San Marco, a stamtąd wracaliśmy piechotą.





Na placu i w bazylice idąc śladem innych turystów ignorowaliśmy wszelkie zakazy, zwłaszcza robienia zdjęć i jedzenia na placu.






Urządziliśmy sobie piknik, bo zdążyliśmy już wszyscy czworo zgłodnieć. Potem chodziliśmy sobie wzdłuż nabrzeża, oglądaliśmy gondole i kupowaliśmy pamiątki. Ta droga była jeszcze prosta, bo schodo-mosty tam mają podjazdy dla wózków. W głębi wyspy takich podjazdów już nie ma, a kanały przecinają ją jak sito. Do tego miasto okazało się labiryntem, pełnym ślepych uliczek, kończących się na wodzie bez mostu, więc w końcu zaczęliśmy używać mapy (tata na szczęście miał ze sobą bardzo dobrą) i jak w prawdziwym labiryncie szukaliśmy dróg, którymi da się gdzieś dojść.



Znaleźliśmy przy okazji placyk, gdzie kiedyś piknikowaliśmy i trochę powspominaliśmy. W pewnym momencie zaczęło dość mocno padać, więc schowaliśmy się do jakiegoś baru przy Rialto. Taki dziwny bar, wydawał się być bardziej dla miejscowych niż turystów, mimo swojego położenia. Grało głośno radio jakieś lokalne z reklamami, a barman ze szklanym okiem i aparycją pirata przemykał co chwilę koło nas i zabawiał Jaśka. W sumie zwiedziliśmy jeszcze kilka placyków i kościołów, na jednym placu zrobiliśmy sobie znowu piknik przy śpiewach gondoliera i ruszyliśmy pod wieczór do domu, którym akurat tego dnia była Padwa. Trzeba się było w końcu spakować i przygotować do podróży powrotnej, która miała zacząć sie wcześnie rano w piątek.

Aparat wyłączył się w połowie dnia, ale mamy kilka zdjęć z aparatu Taty :)








A ten filmik dajemy po to, żeby wprowadzić Was w atmosferę miejsca

Padwa

W Padwie świetna pogoda na zwiedzanie, słonecznie, lecz niezbyt ciepło. Tak, przed napisaniem tego zdania sprawdziliśmy aktualną temperaturę w Gdańsku, żeby jeszcze chwilę pocieszyć się feriami. W Padwie jest wszystko, co lubimy i możemy to wszystko zobaczyć, tylko nie wiemy od czego zacząć, a czasu nie mamy tak znowu wiele.

Pierwszy raz mamy kartę turystyczną danego miasta, bo kosztowała ok. 16 euro i jest ważna przez 48 godzin. Dla porównania w skomercjalizowanej Florencji podobna karta na 72 godziny kosztuje 72 euro. W Bolonii 20 euro na trzy dni, ale tylko 1 z tych 3 dni działa na transport publiczny. Tyle że przed Florencją 20 euro za kartę wydawało się pomysłem po prostu niedorzecznym.


Karty kupił rano tata G i zarezerwował dla nas najpóźniejszą możliwą godzinę zwiedzania słynnej kaplicy z freskami Giotta – 11:20. Martwił się, że nie zdążymy, lecz my wstaliśmy tego pierwszego dnia w Padwie wcześnie. Chyba obudziło nas słońce. Ale i tak byliśmy w tej kaplicy w zasadzie na styk. Procedura zarządzania ruchem turystów oraz kontroli mikroklimatu kaplicy była dość nieznośna – śluzy, oglądanie filmów, wchodzenie i wychodzenie na sygnał. Ale freski interesujące, szczególnie jak na coś stworzonego ponad 700 lat temu. Na ścianach Sąd Ostateczny oraz ciężki przekaz pedagogiczny – jakim człowiekiem być należy, a jakim należy być nie. W ogóle cała historia powstania kapicy była dość niezwykła. Powstała ze spadku po największym sknerze i lichwiarzu w historii tego miasta. Gdy umarł ludzie tańczyli na ulicach. Jego syn ufundował tę katedrę, a resztę odziedziczonego majątku rozdał. Zdjęć nie można było jednak robić, może żeby nikt nie zauważył, że podobne freski są w kilku innych bezpłatnych już kościołach.

Po zwiedzeniu kaplicy chcieliśmy zerknąć na resztę rzeczy, które mieli w muzeum, ale raczej przemknąć przez nie, żeby nie stracić słońca. Czyli tak zwiedzić, ale się nie zaciągać. Muzeum okazało się jednak zbudowane w systemie IKEA – idzie się cały czas do przodu, przechodząc obok już zobaczonych rzeczy i jeśli obsługa wyczuwała chwile słabości, to natychmiast byliśmy kierowani na właściwe, ich zdaniem, tory. Zobaczyliśmy dużo za dużo.




Następny na celowniku był uniwersytet, a w szczególności rektorat. Takie to nasze branżowe odchylenie, że w każdym mieście próbujemy identyfikować siedliska oświecenia. Tutejszy uniwersytet jakoś znaliśmy, nie byliśmy jednak wcześniej świadomi historii stojącej za wyborem danego miejsca na rektorat. Otóż podobno ulokowany jest on w miejscu dawnej karczmy. Po prostu dawni padewscy studenci wybrali sobie na rektora studenta, który spędzał w karczmie mnóstwo czasu. Gdy przyszli obwieścić mu to, że go wybrali, zgodził się pełnić tę funkcję pod warunkiem, że będzie mógł to robić z karczmy. Po naradzie studenci wykupili karczmę i tak już zostało. Nawet jeśli to nieprawda, to fajnie pomyślane. Doszliśmy tam, ale nasze zwiedzanie było tak samo powierzchowne jak przed laty. Chcieliśmy się załapać na wycieczkę z przewodnikiem, ale nie byliśmy w stanie przyjść tam na czas – ani o 15:15, ani o 16:15. A bośmy na wielki plac doszli, a że wciąż to miejsce nam się podoba bardzo, to łatwo nam tam czas upłynął.



Tam zwiedziliśmy kościół św. Justyny i dalej do wielkiej bazyliki weszliśmy. Sporo tego zwiedzania kościołów było w Padwie, ale trzeba też przyznać, że są one tam naprawdę ciekawe. Bazylika św. Antoniego zapiera dech, zwłaszcza mnogość wszystkich fresków na sufitach i ścianach oraz kaplice bardzo różnorodne stylowo. Trochę to wyglądało jak wielki komiks albo wręcz zbiór komiksów, taka antologia. Nawet stylistyka czasem jakby rodem z fantasy. W ogóle kilka kościołów, które tu widzieliśmy – te dwa wspomniane i jeszcze główna katedra miejska – robiły ciekawe wrażenie przez to, że było tam sporo sztuki nowoczesnej, a w każdym razie nowej. Włoso-drzewo-mównica np. w katedrze, nawiązująca jakoś do Matki Ziemi i rzeźbo-schody prowadzące do ołtarza były bardzo ciekawe.



Poza kościołami chcieliśmy też wejść do ogrodu botanicznego, ale znów nie zdążyliśmy przed zamknięciem (do 15:00). Udało się za to zwiedzić ichnie sukiennice z ogromnym koniem jakby trojańskim i znów całą salą fresków, w tym Giotta. Dookoła ogromnej sali różne opowieści, a wszystko zamknięte w okrąg znaków zodiaku. Opisane to było jako astrologia sądownicza czy coś takiego. I jeszcze zydel na którym sadzano dłużników, nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie zrobić zdjęcia, choć baterii było mało i migała już od dwóch dni. Zapomnieliśmy po prostu wziąć ładowarkę, ale i tak nieźle, że udało się baterii wytrzymać jakieś 9 dni przy setkach zdjęć robionych codziennie. Teraz już tylko nieliczne, żeby na Wenecję jeszcze trochę energii zostało...




Obiad zjedliśmy w polecanej w przewodniku restauracji Brek Brek na Piazza Cavour i rzeczywiście było warto – zwłaszcza ciastka i spremuta były pyszne, a ceny rozsądne.

Dzień był piękny, trochę udało nam się przypomnieć z naszej wycieczki 7 lat temu, choć na kościół Eremitów, który wtedy zrobił na nas duże wrażenie, nie mieliśmy już siły i zostawiliśmy sobie na rano.

Jeszcze była chwila paniki, bo wydawało się, że jedziemy złym autobusem – jechaliśmy dobrym, ale i tak wysiedliśmy i znaleźliśmy inny, przez co jakieś pół godziny straciliśmy. Jasiek jednak nie tracił humoru, jak widać tutaj.