w drodze

w drodze

środa, 5 lutego 2014

Odkrycia bolońskie


Drugi dzień w Bolonii był długi i piękny :) I nawet całkiem słoneczny! Wyszliśmy z domu jeszcze przed południem, pojechaliśmy sobie do największego tu parku i trochę pobawiliśmy się na placu zabaw. 






Potem kawiarnia z całkiem niezłymi jak na włoskie ciastkami i znów trochę zabawy. 







W drodze do centrum jeszcze wpadliśmy na jakąś całkiem ciekawą galerię. Ale prawdziwym hitem okazała się biblioteka. Polecamy bardzo gorąco wszystkim podróżnikom z dziećmi małymi i większymi, a i bez dzieci też :) Przede wszystkim była tam specjalna sala dla maluchów, przed nią prawdziwy parking na wózki i szatnia. W środku miękkie niskie siedzenia, żeby można było z dzieckiem się pobawić i żeby nie spadło. Dwie dolne półki to książeczki dla dzieci, wyżej książki na temat rodzicielstwa. Książki w wielu językach, znaleźliśmy i po polsku. Przy jednej anglojęzycznej książeczce sami się prawie popłakaliśmy ze śmiechu, gdy gołąb próbował nas przekonać, żebyśmy pozwolili mu poprowadzić autobus. Nasza mama na pewno by mu pozwoliła! Jasiek poznał też dwie dziewczynki, jedna nie wychodziła jeszcze z ramion mamy, więc nie była zbyt interesująca, ale ta druga, która tak jak Jaś pokonywała spore już odległości na czworakach, była warta uwagi! Początkowo trochę się spłoszył i zapłakał, może dlatego, że było to pierwsze ciemnoskóre dziecko, z jakim miał kontakt, ale szybko się oswoił i razem czytali książeczkę o zwierzętach. Oczywiście w bibliotece był i przewijak, właściwie to była oddzielna toaleta tylko dla dzieci mniejszych i większych. Były ciekawie zaprojektowane krzesła, idealnie nadające się do zabawy z niemowlakiem. Była kawiarnia/restauracja, gdzie za rozsądną cenę zjedliśmy gnochi z pomidorami i napiliśmy się czegoś ciepłego. Była szklana podłoga, pod którą widać było starożytne fundamenty i która również nadawała się do zabawy. I w końcu była wyprzedaż książek, na której za 1 euro (!!!) kupiłam książeczkę duńską o migracjach :) Książeczka była tak fajna, że nie mogłam uwierzyć, że jest na sprzedaż i do tego tak tanio, ale widocznie zbyt dużo czytających po duńsku osób tam nie było, żeby ocenić jej wartość. Bibliotekarki chciały mi jeszcze norweskie książeczki sprzedać, ale zbyt dużo nie możemy ze sobą wozić, więc duńskie muszą straczyć (dwie, bo wzięłam jeszcze jedną o jeżdżeniu na nartach).

Kolejne dzisiejsze odkrycie to dzielnica uniwersytecka. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy! Na prawie każdym murze malowane na płótnie ogłoszenie o miejscu spotkania z okazji tej czy innej demonstracji. Do tego mnóstwo murali, grafitti, napisów, plakatów, naklejek i innych elementów wskazujących na bunt i krytykę systemu. Co ciekawe, jedyną pustą ścianą była ta przy wydziale ekonomii. A najwięcej treści gromadziła ściana przy filozofii. Niechby ktoś w tym mieście spróbował zlikwidować taki kierunek studiów!! O mały włos a trafilibyśmy też do muzeum badań i studentów, ale akurat zamykali. Pod tym względem mieliśmy dziś lekkiego pecha, bo również dwie polecane w informacji turystycznej restauracje wegetariańskie zamknięto tuż przed naszym przyjściem, żeby otworzyć je znów dopiero w porze kolacji. A w porze kolacji to my już byliśmy w domu i zajadaliśmy się pysznym makaronem i karmelizowanymi mandarynkami, świętując koniec pięknego dnia :) 




Filozofia w Bolonii strefą antyfaszystowską?

Budynek filozofii, tuż za "strefą antify"
Wejście na wydział filozofii
Wspomniana ekonomia
Podróż edukacyjna


Karmelizowane mandarynki stąd wzięliśmy


Uczona, tłusta i czerwona

No i ruszyliśmy po raz kolejny w nasze europejskie przygody! Znów rodzinnie - tym razem tylko z Jaśkiem i z Tatą - i znów do Włoch. Po cięzkiej pracy postanowiliśmy sobie odpocząć i nabrać sił przed nowym semestrem. Mocno rozważaliśmy cieplejsze miejsca niż zimowa północ Włoch, ale w końcu stanęło na tym, że wszyscy chcielibyśmy zobaczyć Florencję i że zima nie musi być gorszym czasem na to niż upalne lato. A choćby 10 stopni więcej w lutym to już jakiś zysk. W planach więc Bolonia, Florencja, Padwa i Wenecja.  Może coś jeszcze po drodze, zobaczymy...

Nie zaczęła się niestety ta podróż zbyt pomyślnie... Lecieliśmy spóźnieni o ok. 3,5 godziny z powodu mgły. Mieliśmy wykupione bilety na połączenie kolejowe z Bergamo do Bolonii przez Milan. Szczęśliwie bilety na pociągi regionalne ważne są przez 4 godziny od zadeklarowanego czasu przejazdu, a my mieliśmy od początku blisko 2 godziny zapasu. Tyle, że nie cała nasza trasa mogła przebiegać pociągami regionalnymi, więc jak już dojechaliśmy do Bergamo (tanie linie twierdzą, że latają do dużych miast, ale w rzeczywistości lotniska bywają dość od nich odległe, czyli lecieliśmy do Milanu, ale lądowaliśmy blisko Bergamo), stamtąd do Milano, to już na największym dworcu w Europie trzeba było sprawić sobie nowy zestaw biletów. Zadania tego podjęła się G, a P pamiętał rozkład dworca, więc obeszło się bez większego błądzenia. Ostatnio jak kupowaliśmy na tym dworcu bilety podczas podróży poślubnej, to spędziliśmy wieki przy kasach, bo takie były tłumy. Tym razem G wpadła zdyszana do pustej sali, gdzie czekała ją dwójka kasjerów. Z nowymi biletami popędziła do reszty rodziny na najodleglejszy na dworcu peron 23. I gdy tak pędziła, z oddali dostrzegł ją jej tata, ale pewny tego, co zobaczył, nie był. Oględzin dokonał więc także jej mąż, po czym stwierdził, że nadbiegająca postać to nie mogła być Gośka, bo była „za chuda”:)

Pociąg popędził do Bolonii razem z nami. Jasiek przeszczęśliwy bawił się ze swoim lustrzanym obliczem. Po drodze mijaliśmy takie stacje jak Reggio Emilia, gdzie powstał obecny hymn Polski. Nas jednak tej nocy interesował jedynie kres jazdy, a nie bezkres mijanych możliwości dla alternatywnych podróży. Dojechaliśmy po północy, wsiedliśmy w taksówkę i popędziliśmy do wynajętego przez nas wcześniej mieszkania. Mijane budynki, arkady, nocne światła miasta... wszystko rozbudzało apetyt do spacerów, przywoływało mgliste wspomnienia miejsc dawno lub nigdy niewidzianych.

Nasi gospodarze na nas czekali, mimo że była to już 01:00 w nocy. Ale ujawniło to minusy naszego sposobu podróżowania - planowania  i opłacania wszystkiego z góry i osobno - tzn. osobno loty, noclegi przez airbnb i bilety pociągowe przez internet, których nie da się już zwrócić ani wymienić. Liczyliśmy na oszczędność związaną z kupieniem wszystkiego wcześniej (i rzeczywiście, wszystkie te zakupy byłyby nawet dwa razy droższe jeśli dokonalibyśmy ich na osatnią chwilę), ale w momencie nieprzewidzianych komplikacji tracimy elastyczność i często pieniądze. A i tak trzeba dodać, że mieliśmy szczęście, bo wszystkie loty przed nami zostały odwołane, dopiero te po nas ruszyły z niewielkim opóźnieniem albo i bez.

Uczona, tłusta i czerwona  - taka podobno jest Bolonia. Że uczona to wiemy z pamiętnych zajęć z historii wychowania na początku studiów i z naszej wycieczki 7 lat temu, kiedy przesiadywaliśmy trochę w najstarszym europejskim uniwersytecie (nawet był na ten temat post tutaj). Że czerwona... tego jeszcze nie zauważyliśmy, raczej czarno-czerwona jeśli oceniać po hasłach na banerach porozwieszanych po budynkach. Że tłusta – okazało się, gdy mnie (G) przypiliło, żeby wstąpić do jakiejś kawiarni, zjeść, ogrzać się (jest oczywiście dużo cieplej niż w Gdańsku, ale nie można z rozpędu ubrać sie byle jak), napić czegoś fajnego. W niemal każdej kawiarni były tylko ciastka francuskie i kruche, na samą myśl o których mnie mdliło... Po przejściu wielu kilometrów w poszukiwaniu czegoś fajnego i niemal padnięciu z sił w informacji turystycznej, gdzie próbowaliśmy zlokalizować jakieś lokale, w końcu siedliśmy w restauracji przy Piazza Maggiore czyli tuż obok tegoż biura informacji. Było cudnie, mieli nawet ciasto marchewkowe, no i przepyszne spaghetti. [Makarony są tu świetne, ale ciasta i chleby jednak w tym rejonie nie przekonują nas do siebie.] Jasiek wzbudzał zainteresowanie i obsługi, i klientów, więc nawiązaliśmy kontakt z włoskimi staruszkami. Kelnerka zaś na informację, że jesteśmy z Polski złapała mnie za rękę i krzyknęła „Kocham cię!”. Okazało się, że na Erasmusie poznała fajne Polki i od nich się uczyła.

Właściwie to niewiele więcej dziś robiliśmy, ale też mieliśmy w planach trochę odpocząć. Wyszliśmy z domu dopiero popołudniu i po dojściu do miasta i zjedzeniu obiadu mieliśmy zamiar wracać ;) Ale po drodze wpadliśmy na muzeum historii miasta i tam kilka godzin posiedzieliśmy. Podobało się nam, bo dowiedzieliśmy się wiele o mieście, i podobało się też dziecku - zwłaszcza zaś ekrany dotykowe z mapami i obrazami, przy których piszczał z zachwytu.

W nowym miejscu zamieszkania Jasiek zdołał m.in. przewrócić krzesło. Dla dorosłego człowieka, to niewielki wyczyn, więc może nie warto o tym wspominać. Lecz gdy dodamy pewne ograniczenie, to zapewne mało kto zechce zmierzyć się z Jaśkiem w praktykowanej przez niego subdyscyplinie zapasów ze sprzętem. Mianowicie, on zdołał przewrócić to krzesło sobie na twarz! Nosek cały, ale twarz Jaśka zaczyna mówić dziwne rzeczy sama za siebie – spojrzenie innego wydaje się teraz spojrzeniem boksera, ale na szczęście tylko przy zbliżeniu.