Weszliśmy więc przed południem, wyszliśmy wieczorem... W dużej mierze dlatego, że muzeum zbudowane jest gorzej niż IKEA - tam przynajmniej są skróty i można zawsze zrezygnować z długiej drogi i wrócić, a tu jak raz znalazło się na trasie do kaplicy sykstyńskiej, to nie było powrotu, trzeba było przemierzyć długie długie korytarze i sale po drodze, samą kaplicę i dopiero po wielu innych salach można było urwać się na plac czy do kawiarni. A na korytarzach tłumy, które popędzaliśmy wjeżdżając na nie wózkiem...
Samo muzeum było OK - kilka fajnych sal (zwłaszcza sztuka etruska i 20-wieczna) i bardzo bardzo dużo obrazów i fresków, które same w sobie nie robiły szczególnego wrażenia, dopiero w swej masie wydawały się jakoś imponujące...
Znów za to dziwne wrażenie robił cały
przemysł zbudwany na turystach, ale pisaliśmy już o tym tutaj,
więc nie będziemy się powtarzać.
Po muzeum wróciliśmy zmęczeni do
domu, żeby wykąpać dziecko, a jak zaśnie poczytać w spokoju
książkę. Tak się składa, że było to akurat „Witajcie w raju!
Reportaże o przemyśle turystycznym”, w którym szwedzka autorka
Jenny Dielemans trochę się z nas wyśmiewa...