w drodze

w drodze

środa, 18 lipca 2012

Liryki lozańskie


Topiliśmy zamiast prać w Szwajcarii

Wylądowaliśmy w Lozannie. W informacji turystycznej powiedzieli nam, że kemping jest już pełny, bo odbywają się mistrzostwa świata w biegach na orientację. Bardzo miłej pani udało się jednak wynegocjować tam dla nas małą przestrzeń na nasz namiot. Kemping nie gdzieś w górach, ale nad samym jeziorem! Szwajcarzy doprowadzili kempingi do jeszcze wyższego poziomu rozwoju. Tylko część pól przeznaczona była pod namioty. Duża część pod kampery. Ale chyba najwięcej miejsca zajmowały ogromne przyczepy przerobione w domki, z których każdy wyglądał inaczej, a wszystkie na mocno już tam zakorzenione (kwiaty, rynny, szafy). My znaleźliśmy świetne miejsce pod drzewem, gdzie słońce nie przygrzewało zbyt mocno, choć nie wzięliśmy pod uwagę złośliwych ptaków mieszkających nad nami...
Swoją drogą, fajnie byłoby gdyby ogródki działkowe, które przecież wymyślone zostały po to, by klasa robotnicza miała szansę spędzać wakacje poza miastem, udało się w Polsce uratować choćby w takiej okrojonej, ale dostępnej wszystkim formie kempingu.

Co bardzo miłe, wykupując nocleg w Lozannie dostaje się bilet na komunikację miejską na cały czas pobytu. Jeszcze zanim rozłożyliśmy namiot zaczęło przelotnie kropić, a kiedy usiłowaliśmy zrobić szwajcarskie zakupy (słoik z sosem, bagietka, tabliczka czekolady), zaczęło lać. Jakoś przeczekaliśmy deszcz i udaliśmy się na spacer wzdłuż jeziora, do St. Sulpice, a potem z powrotem przy lekkiej pomocy autobusu. Jeziorko wyglądało pięknie, trochę nawet zbyt pięknie, bo przypominało sentymentalne obrazki, tu mostek, tam drzewko, gdzie indziej pień udający ławeczkę. Na dodatek w St Sulpice czekała na nas podwójna tęcza! Żadne nasze zdjęcie nie potrafi oddać ogromu ani intensywności kolorów tej tęczy. Wyrastała z jeziora i aż żarzyła się kolorami. Sprawiała, że zmęczone nasze oczy otwierały się szeroko ze zdumienia, usta śmiały się, a nogi chciały iść i zwiedzać dalej i więcej.

Następny dzień spędziliśmy trochę wylegując się i piknikując, do czego Lozanna wydaje się stworzona, a trochę zwiedzając to w sumie niewielkie miasteczko. Załapaliśmy się nawet na wycieczkę z przewodniczką po katedrze (największej w Szwajcarii podobno), gdzie twardo udawaliśmy, że rozumiemy wszystko, co nam pani opowiadała spokojnym francuskim głosem.


Szwajcaria okazała się nieprzyzwoicie droga. Musieliśmy ograniczyć wizyty w barach i restauracjach do jednego falafla, a poza tym wrócić do tradycji piknikowania przy zakupach z supermarketu. [Dzielenie posiłków z wróblami (i krukami) ma jednak swój urok i jakoś „odejmuje lat”.] Czy warta swojej ceny trudno powiedzieć, bo kojarzyła nam się z jednym wielkim uzdrowiskiem, gdzie właściwie jeziorko (ponad 300m głębokości w niektórych miejscach i zbyt długie nawet na rower) było najciekawsze. Mimo to, topiliśmy tam pieniądze, zamiast je prać jak korporacje tytoniowe ulokowane wzdłuż jeziora i nieopodal siedzib administracji zarządzającej światowym sportem. Żebyśmy sobie chociaż ubrania w tej Szwajcarii poprali, ech. 







Rano (we wtorek) nieśpiesznie spakowaliśmy się (zachwycając się urokiem słowa 'śpiwór' i możliwością użycia go jako imię męskie), wsiedliśmy do pociągu do Genewy i pojechaliśmy obejrzeć sobie miasto. W informacji turystycznej zamiast zwykłej mapy dostaliśmy jakąś propagującą zdrowy tryb życia, przestrzegającą przed brakiem ruchu i pokazującą, gdzie warto iść na piechotę, czego usłuchaliśmy dodając do spacerku element biegu, kiedy okazało się, że pociąg do Lyonu odjeżdża niebawem. Tak więc po 2 godzinach w Genewie wsiedliśmy znów do pociągu i jedziemy do Lyonu na spotkanie kolejnych przygód.


Śpiwory/Myśliwory lozańskie

Polało się kwaśne, czerwone wino
na mą koszulkę jasną, ostatnią czystą
gdy otwierałem je z dawną dziewczyną
korek się skruszył, a płyn w twarze trysnął

Uczta w namiocie jak kot teraz w worku
my w nim w popłochu, a na zewnątrz cuda!
Dzisiaj wytrawnie będzie nam w śpiworku
a na jutro sangria żonie się uda.

Zostańmy tak jeszcze jeden wieczorek
Wciśnięci w worek, myśli śpiworek.


Przygód ciąg dalszy

Lyon okazał się większy i mniej ciekawy z perspektywy dworca niż się spodziewaliśmy. Dworce tak duże jak ten lyoński lub, na przykład, mediolański są światami intensywnego ruchu. Trudno w takich (nie)miejscach zatrzymać się, oprzeć. Ściany pełnią tam dodatkowe funkcje (informacja, bankomaty, automaty do biletów, wystawy), więc gdzie nie przystanąć to zawsze komuś na drodze. Odetchnąć można tylko w kolejkach do kas lub do informacji. Ale tam ruch jedynie zwalnia, rzadko zupełnie ustaje. Ludziom schwytanym w kolejki wyostrzają się zmysły, ale wielu udaje się mimo otaczającego zgiełku zachować spokój. Kiedy wychodzi się z takich wielkich i pełnych ludzi dworców, to tak jakby opuszczało się zamek lub miasto, więc okolica zazwyczaj jakoś rozczarowuje. Na zewnątrz wszystko dzieje się wolniej, mniej jest jednoznaczności, czyli „strzałek” i okolica jakby bardziej żyła dla siebie, niż dla obsługi ruchu. A w Lyonie, do tego, upał był okropny, nigdzie nie było planów miasta, więc zdecydowaliśmy się jechać dalej.

Najpierw w informacji kolejowej dowiedzieliśmy się, że możemy bardzo łatwo dojechać do wytęsknionego Aix-en-Provence lub Avignonu, a potem bez problemu wsiądziemy w TGV i za półtora euro dopłaty będziemy w Brukseli w pięć godzin. Rozmarzyliśmy się. Czyli możemy jechać na południe, a potem szybciutko na północ... Zobaczyć Avignon i tego samego dnia być na naszym ulubionym kempingu z basenem! Niestety po wystaniu w kolejce do kasy okazało się, że dopłata za szybki pociąg to nie półtora, lecz ponad pięćdziesiąt euro :( Jazda na południe wydawała się teraz bez sensu, więc ruszyliśmy na północ do Dijon. Fotele w pociągu były tak mięciutkie, że nie mogliśmy się oprzeć i zasnęliśmy... Szczęśliwie obudziliśmy się w Dijon, szybko wysiedliśmy i udaliśmy się do informacji turystycznej. Tam bardzo miłe, choć niemówiące po angielsku panie wytłumaczyły nam, że miasteczko jest piękne, wieczorem odbywają się koncerty w parku, kemping jest bliziutko, jest tani i na pewno znajdzie się miejsce. Cudownie! Tyle że po pół godziny drogi w kempingu okazało się, że jest zapchany i na nasz namiocik miejsca nie ma. Więc źli na całe miasto (dostało się też ichnim musztardzie i majonezowi) i niechętni do powrotu do tej samej informacji, żeby szukać hoteli, ruszyliśmy na dworzec i wsiedliśmy do pociągu do Reims, w końcu to miasto królów, więc może przyjmie nas godnie ;)

W sumie to ciekawe dlaczego wybieramy jedne miasta, a rezygnujemy lub czasem nawet nie zauważamy innych. A w samych już miastach, dlaczego wybieramy jedne ulice, a omijamy inne. Dopiero przy wielkich liczbach turystów widać, że ich uwaga nie rozkłada się ani równomiernie, ani normalnie. Włócząc się po Weronie widzieliśmy przykładowo tłumy ludzi w lodziarni na jednej ulicy i ich zupełny brak w lodziarni ulicę obok. Z jednej strony ludzie po prostu optymalizują ruch i niektóre lodziarnie okazują się po prostu po drodze do polecanego i oznaczonego na mapie punktu. Z drugiej, drepczemy po śladach innych i jeżeli lodziarnia stoi pusta, to znaczy dla nas, że stoi pusta nie bez powodu. Ale czasami wystarczy, że pojawia się tam jeden „lokals” i nawet niczego nie kupując powoduje, że jako turyści możemy zdecydować, że oto przestaniemy podążać za resztą tłumu turystów i zaczniemy podążać za „lokalsami” kupując lody w nieuczęszczanej lodziarni. Pewną restaurację pełną „lokalsów” znaleźliśmy w Weronie tylko dlatego, że ktoś anonimowy polecił ją na wikitravel. Wybór Reims również umocnił się dzięki internetowi. Oprócz tego, że jest grubszą czcionką na naszej mapie i jest miastem kolejowym (a tylko takie nas interesują) po drodze do Brukseli, to brat Piotrka Paweł odnalazł ślady obecności tamtejszych kempingów w sieci, kiedy rozczarowani Dijon prosiliśmy go smsami o wskazówki. Tak, podróżujemy bez internetu w smartfonach. Tak, wiemy, że to „średniowiecze”. Miało być odrobinę „retro” :p

Nastawiając się na miasto królów mocno zdziwiliśmy się wychodząc z pociągu, gdy nasze nozdrza przeniknął nieopisany słodkawy odór. Odór ten przypominający nieco zapach bezdomności lub gnijących cukierków (?! if you know, what I mean) roztaczał się dużo dalej niż na samym dworcu i jego okolicach. Idąc główną ulicą (jedyną żywą o 21:30) szukaliśmy hoteli (!), ale wszystkie wyglądały jak speluny. Do jednej nawet weszliśmy, gdzie pan jak tunezyjski kupiec wypytywał nas skąd jesteśmy, by potem z rozbrajającą szczerością powiedzieć, że ceny, którymi się reklamują na zewnątrz są tylko po to, by przyciągnąć turystów, b w rzeczywistości są dużo wyższe. Wyzwaliśmy go od oszustów i uszliśmy w poszukiwaniu kempingu lub hostelu, bo hostele jeszcze w naszym mniemaniu miały atmosferę jakąś przyjazną, bycia z innymi, internetu, młodości itp. Znaleźliśmy oba, co było dosyć niespodziewane, gdyż kemping okazał się wyłącznie dla camperów, ale za to był w tym samym miejscu i hostel. Może nie trzygwiazdkowy, ale w końcu można było się wyspać w łóżku, a rano czekało nas ogromne śniadanie!! :)