w drodze

w drodze

wtorek, 31 lipca 2012

Kritiansand


Kristianand właściwie nie był w naszych planach, po protu został nam jeszcze jeden dzień kolejowy do zużycia przed 01. sierpnia i pomyśleliśmy, że zamiast tłuc się 8 godzin do Stavanger, zrobimy sobie przystanek gdzieś po drodze. A Kristiansand jest piątym największym miastem w Norwegii, więc wybór padł właśnie tam.

Trudno powiedzieć, żebyśmy zobaczyli miasto, bo właściwie oglądaliśmy je tylko po drodze na kemping przechodząc przez ulicę sklepową, typową dla miast skandynawskich, potem przez inną ulicę pełną salonów tatuaży i sex shopów, przez most, dalej wzdłuż domów przy wybrzeżu, gdzie zamiast samochodów mieszkańcy parkują jachty... Wyobrażaliśmy sobie, jakby to było, gdybyśmy tu mieszkali... spokojnie, luksusowo, nudno... w końcu zaczęlibyśmy prosić, wzorem Stewarta Lee, przyjaciół „Please, come and stay! Please, come and stay! Please, come and stay! Please, come and kill us!”.



Dalej droga się zgubiła i weszliśmy w gąszcze, tam trochę błądziliśmy przez krzaki, plażę i trawę, bo Piotrek robił wszystko, żeby ominąć górkę i wolał iść dziką drogą... Kemping miał być czterogwiazdkowy, z zewnątrz wyglądał tragicznie, ale w środku okazało się, że jest wewnętrzna plaża, kawiarnia i bajery. Zjedliśmy więc sobie kolację w towarzystwie mew, na skale z widokiem na plażę i boisko do siatkówki i pospacerowaliśmy trochę po wybrzeżu.





Rano też nie bardzo chciało nam się wychodzić, bo ciągle padało, więc ruszyliśmy dalej dopiero popołudniu. Trzeba było coś zjeść, bo dziwaczne, bardziej słone niż słodkie ciasteczka figowe nie wystarczały... Supermarket obok jakiś ubogi, podzielił się z nami wyłącznie bułkami i kefirem. Za to długowłosy pan stojący w w budce przed ratuszem z napisem „100% wegetariańskie jedzenie indyjskie” podzielił się pysznym daniem indyjskim i dwoma herbatami z mlekiem, które tu w Norwegii uczymy się pić :) 

 

Niestety pod względem pogody miasto jest gorsze niż jakiekolwiek inne do tej pory, deszcz i chmury zmieniały się dyżurem z palącym słońcem raz na kilka minut, a my gimnastykowaliśmy się to nakładając, to zdejmując płaszcze przeciwdeszczowe (Piotrek doszedł do wprawy i robił to już w marszu, mimo objuczenia dwoma torbami, plecakiem i kefirem). W słońco-deszczu też wbiegliśmy do pociągu i jedziemy już sobie w kolejnym pociągu z internetem na spotkanie Gacka :)


poniedziałek, 30 lipca 2012

Oślańska utopia


„No, pisz, pisz! Jak było fajnie, jak żeśmy się wyspali, najedli i co obejrzeli!” nawołuje głos, który przez fakt, że stanowimy jedno GiP, można uznać za „wewnętrzny”.

W Oslo znaleźliśmy się pod opieką Tsewanga, więc nie ruszaliśmy się z domu bez kanapek, a kolacje i śniadania były znakomite. Oba wieczory upłynęły nam na rozmowach i rozkoszowaniu się herbatami (indyjską i tybetańską). I popraliśmy się też, więc w ostatnie dni podróży nie będziemy musieli rozstrzygać dylematów typu: co to znaczy, że coś jest czyste, jakiego w zasadzie koloru są nasze ubrania, co się do czego nadaje itp.

Pierwszego dnia spacerowaliśmy po mieście w islandzkim towarzystwie Kingi i Pawła, Grześka i ich gości. Chyba nie zobaczyliśmy niczego, czego nie widzielibyśmy trzy lata temu podczas nocnego spaceru (może poza całkiem ciekawą operą), ale też nie o to chodziło. Chcieliśmy trochę odpocząć i spędzić czas z przyjaciółmi. Poszliśmy też do parku z rzeźbami Vigelanda, który nawet widziany już drugi raz robi niesamowite wrażenie i przewyższa chyba zawartość każdego muzeum, które w tej podróży odwiedziliśmy. Każda rzeźba inna, ciekawa, pobudzająca do myślenia, a jest ich naprawę dużo! Zastanawialiśmy się, jakim wyzwaniem musiało być tworzenie tych rzeźb, trwało to przecież całe lata. Co więcej, twórca musiał od początku celować w gusta, które nadejdą i nie „przestrzelić” o kilkaset lat do przodu, lub – co gorsza do tyłu. Gdyby te rzeźby nie spodobały się, park za pewne nie dotrwałby naszych czasów. Wieczorem Paweł uraczył nas goframi z serem i pinakoladą, co tylko spotęgowało niedzielny klimat. A w poniedziałek po niesamowitym śniadaniu (chapati z gotowaną cieciorką w chilli), Paweł i Ania zabrali nas na skocznię Holmenkollen :)

Drogie i spokojne miasto wciąż rozbudowuje się. Miejscami przypominało nam pod tym względem Rotterdam. Niezwykle uroczo prezentują się też jego parkingi. Oczywiście te dla łodzi. Samochodów w mieście niewiele, rowerów też niewiele. Transport miejski przyjazny, choć jak w całej chyba Skandynawii, trwają tu obecnie remonty kolei. Dlatego pierwszą część trasy po opuszczeniu Oslo, pokonaliśmy zastępczym autobusem, gdzieś po drodze gubiąc jedną z dwu karimat.

Teraz, zblazowani i lekko śpiący, podjadając orzeszki i popijając sokiem z wyciśniętych grejpfrutów, zbliżamy się do Kristiansand, gdzie kto wie, co nas czeka....


niedziela, 29 lipca 2012

Kopenhaga i podróż przez Szwecję


Do Kopenhagi dojeżdżamy wieczorem, informacja turystyczna już zamknięta, więc jedziemy prosto na upatrzony wcześniej kemping w Charlottenlund, w odległości spacerowej od Hellerupu, gdzie kiedyś mieszkaliśmy i rzutu oszczepem od morza. Drodze na miejsce towarzyszy totalna dezorientacja. Niby znamy to miejsce, jeździliśmy kolejkami wiele razy, ale nagle nie możemy się połapać, jak dojechać na północ. Pociąg w tamtą stronę okazuje się być operowany przez przewoźnika, który chyba nie respektuje naszych biletów, dotarcie kolejką okazuje się dość skomplikowane, rozrysowane trasy przeczą sobie (inna są na peronach, inne już w kolejkach) przez co do tego samego pociągu wbiegamy i wyskakujemy trzy razy zdezorientowani, nie wiedząc czy jechać nim. czy nie. Dziwne doświadczenie obcości i chaosu w miejscu, które miało być znane i przewidywalne. W końcu w kolejce pomoc oferuje mieszkaniec miejscowości, gdzie kiedyś sprzątaliśmy i okazuje się, że to nie my zwariowaliśmy, ale wakacyjny remont torów odbywa się właśnie na odcinku, którym mamy jechać i trzeba jechać na około, przeskakiwać z peronu na peron itp. 

W końcu docieramy do Charlottenlund, gdzie pijany Duńczyk piękną angielszczyzną tłumaczy nam, jak dotrzeć na kemping oddalony o półtora kilometra. Tam niemiła niespodzianka – recepcja zamknięta, a w oknie kartka, że nie ma wolnych miejsc. I jedna miła niespodzianka – przed recepcją stoi automat, gdzie okazuje się, że zostało ostatnie wolne miejsce gdzieś pod armatami na mały namiot! Funkcja dodawania osób do namiotu jest zepsuta, więc meldujemy się jako jedna osoba, przez co przez cały pobyt czujemy się trochę nieswojo, nie wiedząc czy przy wymeldowaniu obstawać przy tym, że było nas dwoje i dopłacić 200 koron, czy zaoszczędzić niemałą przecież kwotę (ok. 120 zł), ale czuć się nieswojo, jakbyśmy wpisywali się w narodowy cwaniaczy stereotyp. W końcu stawiamy na oszczędność i pogodzenie się ze swoim bagażem kulturowym i nawet kupujemy koszulkę z napisem „KombiNation”.



Wieczór jest jeszcze stosunkowo młody, więc ruszamy na wspominki do Hellerupu, oglądamy sobie dom, gdzie kiedyś mieszkaliśmy, plażę, przy której siadaliśmy, sklep, gdzie robiliśmy zakupy itp.


Kolejny dzień mija również na wspominkach. W końcu możemy ominąć informację turystyczną i zamiast chodzić po śladach innych turystów czy przewodników, chodzimy po naszych własnych śladach, zostawionych tu 4 lata temu. Trafiamy jednak też na największe atrakcje turystyczne, takie jak Christiania, miasteczko hipisowskie przyciągające ludzi w różnym wieku, gdzie wspomnienie genialnej wegetariańskiej restauracji nie zawodzi nas. (Tu też obserwujemy zabawną scenę, gdzie dwóch Duńczyków nawiązuje rozmowę po angielsku, po czym orientują się, że obaj są miejscowi i szybko się żegnają).



Chodzimy też po sklepach sprzedających tanie wspomnienia, w tym Søstrene Grene, gdzie kupujemy długie drewniane łyżeczki do kompletu fantastycznych ogromnych kubków, jakie niedawno dostaliśmy. Nie udaje się nigdzie kupić żadnej ciekawej duńskiej książki czy słownika, więc trzeba zadowolić się gazetą na dworcu następnego dnia. Czasu na wizyty w księgarniach niestety nie starczyło, bo niemal trzy godziny podziwialiśmy muzeum sztuki, gdzie kiedyś bywaliśmy niemal co tydzień - muzeum będące odwrotnością amsterdamskiego. Tu bilet nie kosztuje nic (Van Gogh  -  14 euro!), a sale są prawie puste. Zbiory nie gorsze niż w brukselskim muzeum sztuki, dużo Flamandów i Holendrów się przewija, do tego duńska sztuka współczesna, a wyjaśnienia w informatorach i na ekranach przebijają płatne audioprzewodniki wszystkich poprzednich muzeów. Nie mówiąc już o grach, w które każdy może zagrać czy nowelce na temat jednego z obrazów (Ludwik XIII na łożu śmierci), której wysłuchujemy, dając nogom odpocząć na tronie złożonym z ławeczki i składanych stołeczków. Wrażenia niesamowite.   

a laptopa ładujemy i pocztę sprawdzamy oczywiście w bibliotece miejskiej z kawą i rogalikami :)

Po powrocie na kemping w końcu udaje się popływać! W końcu, bo już prawie, prawie się udało w Lozannie (ale woda zimna i niezbyt czysta), w Prowansji (gdzie mimo planów nie dojechaliśmy), w Rotterdamie (gdzieś była plaża, ale nie dojechaliśmy) i w Amsterdamie (woda w kanałach mulista, więc tylko zmoczyliśmy nogi, a na basen nie zdążyliśmy przed jego zamknięciem). Teraz jednak udało się, choć nie bezboleśnie, bo temperatura wody jak w Bałtyku, tylko fal nie ma, a na zewnątrz wieczorem trochę już chłodno, więc trudniej się zmusić do dobrowolnego ochłodzenia ciała.

Dzień kończymy piknikiem z duńskim piwem, chlebkiem i serami, z których jeden niestety mimo najszczerszych chęci i dezaprobaty dla marnowania jedzenia, ląduje w śmietniku. To już chyba nasze trzecie podejście do duńskich szmaragdowych serków i wciąż jesteśmy zadziwieni, jak to możliwe, że coś takiego jest produkowane i że nawet jak się chce, to nie da się przełknąć... Nawet drugi ser o smaku ryby (fioński produkt regionalny!) udaje się pochłonąć mimo pewnej niechęci.



Kolejny dzień zaczyna się niezbyt szczęśliwie, bo w nocy budzi nas burza z piorunami (znak, że znów będziemy podróżować z mokrym namiotem), potem jedno z nas (G) przeżywa swój mały Woodstock tarzając się w błocie na drodze z namiotu do rozwieszonych wieczorem, oczywiście mokrych, ręczników. Trochę dosuszamy rzeczy w suszarce i jedziemy autobusem na dworzec. Tam znajdujemy wszystko, czego nam aktualnie potrzeba czyli kawę i rogaliki. Niestety kawa (najmniejsza jaka jest, a są trzy rozmiary kubków) okazuje się większa niż jakakolwiek ogromna podwójna kawa we Włoszech, przez co znów jedno z nas (znów G) trzęsie się przez pół dnia.



Jedziemy pociągiem do Varbergu, już w Szwecji. Szczęśliwie nikt nie sprawdza biletów (ani razu w Danii i Szwecji!!), bo chyba znów nie ten przewoźnik... Tam przesiadamy się na jedyny pociąg jaki jest, który jednak nie dowiezie nas do Őxnered, gdyż znów są jakieś remonty na torach. Wysiadamy na jakiejś małej stacyjce, skąd autobus dowiezie nas do Borrås (próbujemy przypomnieć sobie coś z naszego pobytu tam 8 lat temu, ale poza tym, że graliśmy jakiś mecz ligi szwedzkiej, który chyba przegraliśmy i że na jakimś placyku stał jakiś pomnik, nie pamiętamy nic). Kierowca orientuje się, że sporo osób musi dojechać dalej, do wspomnianego już Őxnered, więc wykonuje telefon i decyduje się podwieźć nas tam, żebyśmy zdążyli na kolejny pociąg. Nie wszyscy niestety rozumieją informację po szwedzku i tuż przed odjazdem autobusu widzimy, jak Słoweniec, który jechał z nami w to samo miejsce i z tym samym biletem oddala się w stronę dworca. To jego pierwszy dzień podróży z Interrail i chyba nie skończy się w Oslo...

śledząc duńską giełdę
 
Podróże autobusem nie należą do naszych ulubionych, ale jakoś przetrwaliśmy, walcząc z chorobą lokomocyjną i głodem, gdyż nasze zapasy jedzenia ograniczyły się do kilku kromek chleba, paczki pomidorków i paczki mocno niemrawej już mieszanki sałat. Po chwili zostają już tylko trzy pomidorki, których mimo chęci nie da się już wcisnąć, a głód dalej męczy. Dojeżdżamy jednak do  Őxnered, marząc o dobrym obiedzie i obejrzeniu miasteczka, które na googlemaps wyglądało na leżące blisko jeziorka, więc pewnie ładne. Niestety zarówno kierowca autobusu, jak i napotkana już na miejscu mieszkanka powtarzają słowo 'ingenting', czyli nic... 


Nie ma nic... ani sklepu, ani restauracji, ani baru, ani nawet automatu z ciasteczkami, który mógłby sobie stać na dworcu, na który trafia chyba wielu podróżników kierowanych przez algorytm wyszukiwania połączeń systemu Deutsche Bahn. Jest kilka ładnych szwedzkich domków, jest dworzec i tyle. Jeziorka też nie ma w zasięgu wzroku. Wracając z krótkiej wycieczki po wiosce nagle odkrywamy całe pole malin!!! Pięknych, czerwonych, a po bliższym badaniu okazało się, że również niesłychanie słodkich! W perspektywie pustych żołądków przez następne cztery godziny maliny wydawały się wybawieniem, a ich czerwień i mnogość kusiła, żeby spędzić tam cały czas pozostały do odjazdu. 


Może i tak by się stało, gdyby to bardziej pechowe dziś z nas nie zorientowało się, że jest do połowy już pokryte dziesiątkami mrówek i zaczęło odgrywać rolę Telimeny tańcząc i próbując wypędzić zwierzątka ze spodni, spod spodni, z butów, torby, itp... Piotrek rzucił się na pomoc, choć mocno był zajęty fotografowaniem kotki, która nie chciała się odczepić i wciąż ocierała się o jego nogi. Wróciliśmy więc na dworzec i częściowo w deszczu przeczekaliśmy pozostały czas do odjazdu pociągu do Oslo.



Pociąg jest piękny, aż się upewniamy, czy na pewno jesteśmy w drugiej klasie, a za oknem jeziorka szwedzkie, potem norweskie, trochę tylko tracące na uroku z powodu deszczu i... głodu. Nie ma wagonu barowego, jest tylko maszyna, z której można by wydobyć gorącą czekoladę, gdyby tylko miało się norweskie korony... Ale może wjechanie o głodzie do kraju Hamsuna nie jest zbytnim nietaktem...

Jednak są batoniki! Już próbowaliśmy zapomnieć o pustym żołądku oglądając jakiś szwedzki dokument o czarnych panterach (G pierwszy raz, P trzeci...), kiedy pokazała się informacja, że gdzieś w pociągu są przekąski! Trzeba więc było udać się na poszukiwanie i rzeczywiście był automat, który nawet przyjmował karty :) Niestety tylko czekolada lub batoniki, ale trudno obeżreliśmy się tymi batonikami, co było robić... W końcu wysiedliśmy na stacji Ski (dziwne, ale nie było tam gór), gdzie Piotrkowi na ulicy spadła z ręki obrączka, chyba z tego dzisiejszego niedojedzenia... 


 Ale tam już była cywilizacja, więc pochłonęliśmy falafla zanim przesiedliśmy się do Holmlii, gdzie już czekał na nas Tsewang :) Dzień niedożywienia zakończył się genialną kolacją (nasz ulubiony ryż z curry) i w końcu miękkim łóżeczkiem :)))


c.d. o muzeach i amsterdamie


Jeszcze trochę o muzeum Van Gogha, gdzie odbywało się dziwaczne łączenie ruchu między obrazami z próbą przystanięcia przy niektórych, ruch był niemal taśmowy, ale czasami trzeba było wyprzedzić dłużej zastanawiających się lub dać się komuś wyprzedzić. Ludzie tłoczyli się oczywiście przede wszystkim przed znanymi obrazami (słonecznikami itp.), choć pod względem tłoku nie było tak źle, jak przy Mona Lisie w Luwrze. Tam tłumy były chyba większe niż przed „Madonnami” w miejscach pielgrzymek, choć zdecydowanie mniej było śpiewów. A Mona Lisa malutka i ledwo widoczna przez ramiona „innych”. Mniej nawet dostępna niż na popularnych bombonierkowych obrazach wiszących w wielu domach w latach 80–tych. To z kolei – kontynuując gradację – i tak jeszcze wydaje się rozsądniejsze (choć o rozsądku chyba trudno mówić przy pragnieniach autentyczności) niż historia, którą kiedyś usłyszeliśmy o znaczku pocztowym gdzieś na Martynice (?!), któremu zbudowano osobne muzeum (bo był pierwszym artefaktem z nazwą wyspy) i gdzie co jakiś czas wyłania się on stłoczonym turystom w specjalnej kapsule, choć na świecie mnóstwo jest identycznych znaczków, różniących się od tego muzealnego wyłącznie  „autentycznością”. Taką opowieść usłyszeliśmy kiedyś podczas relacji z podróży w tamte rejony, prezentowanej w Muzeum Etnograficznym w Parku Oliwskim, przypominającej nieco zjazdy, o których Levy-Strauss pisał 

„Jakieś dwadzieścia lat temu nie podróżowano wcale, a opowiadacze przygód nie byli pięcio–  lub sześciokrotnie przyjmowani w przepełnionej sali Pleyela. Jedynym miejscem w Paryżu dla tego rodzaju manifestacji był mały, zimny, obdrapany amfiteatr w starym pawilonie w głębi Ogrodu Botanicznego. (…) Kwadrans po oznaczonej godzinie zadawano sobie jeszcze niespokojne pytanie, czy zjawią się słuchacze prócz nielicznych stałych bywalców, których pojedyncze sylwetki widniały na stopniach. (…) Przed tą mieszaniną postaci wydobytych z naftaliny i niecierpliwej dzieciarni korzystano z prawa wyładowania zamrożonych już na zawsze przez taki seans skarbów pamięci – najwyższej nagrody za tyle starań i trudów – i czuło się, jak wspomnienia odrywają się i spadają niby kamienie w głąb studni.” Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików s. 10

Dziś również, mimo popularności podróży, spotkania takie cieszą się średniawym zainteresowaniem (może poza 'Kolosami'), może właśnie dlatego, że podróżować może każdy, a internet zaspokaja wszelkie potrzeby „poznania” egzotycznych miejsc. Mimo to, piszemy jednak ten blog, nie tyle, żeby opowiedzieć komuś o nieznanych miejscach, ale raczej, by nie zapomnieć o naszych przeżyciach i dać rodzinom informację jak się mamy. Poza tym robiąc notatki z podróży, przywracamy sobie radość pisania, którą zatraciliśmy przez ostatnie 4 lata, gdy pisanie stało się częścią naszego zawodu. Zawodu sprawiającego, że radość czerpie się już raczej tylko z faktu napisania i ukończenia czegoś. Tu za to nie musimy robić przypisów, nie musimy wspominać poprzedników, a nawet możemy świadomie się mylić ;)

Kiedy to piszemy, już w korytarzu do Kopenhagi, tamując część ruchu mogącego tędy przebiegać, siedzące obok Włoszki z takim samym jak my biletem czytają sobie na głos swoje ręcznie pisane notatki/wspomnienia, które może też znajdą się na jakimś blogu. Inne podróżniczki, z innego kraju, w innym przepełnionym pociągu siedziały we trzy, każda kontynuując swój pamiętnik, opisując podróż... Pisanie dzienników było zalecaną metodą samokształcenia w starożytności. Były przy tym dwie podstawowe szkoły: opisywać codzienne życie wewnętrzne lub opisywać zdarzenia zachodzące wokół. Nie dowiemy się, której szkole hołdowały współczesne „Rzymianki” (tak Włoszki, jak i obywatelki współczesnego imperium – Ameryki), ale pewne jest to, że trzeba być już jakoś wykształconym (umieć i chcieć pisać), żeby kształcić się w ten sposób w podróży. Mija nas Amerykanin i krzyczy „To mi przypomina Indie. Ludzie, może chcecie wody lub czegoś?” Ten swój dowcip powtarza ludziom w niezmienionej formie co kilka metrów. Najwyraźniej nie zrozumiał, że miejsce w europejskim pociągu jest dziełem przypadku (miejsce do siedzenia jest lub go nie ma) lub zapobiegliwości (wcześniejsza rezerwacja), a nie pozycji społecznej (rezerwacja kosztuje tylko 4 euro, czyli nawet nie dwie kawy). Nikt jednak nie podchwycił okazji do prowokacji i nie przystał na propozycję amerykańskiej pomocy.


Tak więc siedzimy sobie wygodnie, niemal leżymy na podłodze, dzięki wyuczonej już w PKP zdolności opanowywania narożników i najlepszych miejscówek w korytarzu (nieco dalej, w przejściu sytuacja wygląda już krytycznie).  Odcinamy ludzi z pierwszej klasy od baru, a tych z baru – od toalet. Włoszki zasnęły ze słuchawkami na uszach. Są teraz jakby z porcelany – nie można z nimi negocjować ich położenia, nie da się przeprosić, uśmiechnąć, są „nagim życiem” w korytarzu. Najbardziej zdeterminowani pasażerowie przechodzą przez ten „nasz” korytarz. Ci niezdarni rozlewają przy tym wodę na porcelanę. Nie wspomnieliśmy jeszcze, że plan był trochę inny, mieliśmy jechać nocnym do Kopenhagi po niecałych siedmiu godzinach pobytu w Amsterdamie (tyle uznaliśmy, że wystarczy, żeby coś zobaczyć i jednocześnie rozbudzić apetyt na powrót w to miejsce). Niestety miejscówki na nocny pociąg były już wykupione na co najmniej trzy dni do przodu, więc znów musieliśmy zmodyfikować plany i zostaliśmy w Amsterdamie dwa dni. Spontaniczność dodaje nieco uroku podróży, choć pewnie gdybyśmy mieli więcej czasu i zaplanowali sobie całą podróż wcześniej, to uniknęlibyśmy nagłych zmian planu czy siedzenia w korytarzach. Ale korytarze mają też swój urok, a do tego promują ruch, czyli przysiady od czasu do czasu, gdy próbuje nas minąć wózek z kawą, czyjaś walizka lub woda niesiona przez niepewną swoich ruchów osobę.

 

I niespodzianka... Okazuje się, że nie jedziemy przez Jutlandię i Fionię, tylko promem prosto na Lolandię. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy pociągu na promie, choć autobusem na promie płynęliśmy już przez Bałtyk. Mamy trzy kwadranse na zwiedzenie promu, zrobienie kilku zdjęć morzu i spalenie twarzy w naszym chyba pierwszym dziś kontakcie ze słońcem, które rano było za chmurami, a potem nie mogło nas sięgnąć w pociągach i na dworcach. Oczywiście na te kilka chwil zapomnieliśmy posmarować się kremem przeciwsłonecznym i nasze twarze zaróżowiły się jeszcze piękniej.

piątek, 27 lipca 2012

Am(not)sterdam


„Razem trzy dni podróży w pociągu opalanym drewnem, powolnym, zatrzymującym się często i na długo, aby zaopatrzyć się w opał. Także wagony były drewniane i dosyć przewiewne: budząc się rano, miało się twarz pokrytą łuską ze stwardniałej gliny, powstałą z czerwonego kurzu z sertão przenikającego wgłąb fałd i porów.” Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików, s.165

Szczęśliwie pociągi europejskie jadą krócej i nie są opalane drewnem, ale ze względu na wielość przesiadek, ciągle trzeba polować na miejsca i to najlepiej takie niezarezerwowane, żeby nas ktoś z nich w żadnym momencie nie wygonił... Siedzimy sobie na razie wygodnie w pociągu przecinającym granicę holendersko-niemiecką i walcząc z sennością, zabieramy się za opisywanie Amsterdamu. 

Miasto dość ładne, ale bez przesady, słyszeliśmy dużo na jego temat, więc może przez to byliśmy trochę zawiedzeni, taka trochę Kopenhaga, trochę Gdańsk, troszeczkę Wenecja, zwłaszcza w upale, jakiego doświadczaliśmy. Elementy typowo holenderskie doceniane były chyba przede wszystkim przez młodych mężczyzn masowo koczujących na 'naszym' kempingu (Zeeburg), zajmujących się głównie paleniem trawy i zwiedzaniem dzielnicy czerwonych latarni. Zapach zioła był wszechogarniający w całym mieście, dużo bardziej niż frytek i gofrów w Brukseli. Wieczory i poranki na naszym hempingu wypełniały napadowe symfonie kaszlu, czasem tak głębokiego, jakby wydobywającego się z czegoś więcej niż tylko z płuc.
tak, to są kury i koguty na kepingu. Były też kozy, psy i kaczki :)

Poznawaliśmy miasto jak papużki-antropolożki, wszystkiemu przyglądając się razem, czasem czegoś próbując, czasem naśladując, ale raczej z zachowaniem dystansu. Z dziwnych zjawisk, jakie zaobserwowaliśmy, to takie, że ludzie biali korzystają z kanałów do poruszania się po mieście, a ludzie kolorowi – z metra. Ci biali to turyści i obsługujący ich miejscowi oraz sami miejscowi w swoich mniejszych łódkach czasami opatrzonych wielkimi flagami Holandii bądź Amsterdamu. W metrze byliśmy raz i to zapewne w dość specyficznym wagonie, bo wnętrze miał wyklejone zdjęciem ludzi w wagonie metra, prawdopodobnie indyjskiego. Uwagę naszą przykuł wymyślny, afrykański ubiór jadących z nami kobiet suknie haftowane jak serwety haftem richelieu, tak samo nakrycia głowy.

W tym naszym Amsterdamie, mieście-marzeniu młodych mężczyzn, jednym z trzech miast (obok Berlina i Pragi) kluczowych dla młodzieży z Europy i Ameryki, bo poznają tam, czym jest życie 'alternatywne', mocno kobiecym akcentem wydawały się rowery. Korci, żeby kiedyś zliczyć kto częściej i w jakich okolicznościach korzysta z rowerów w Amsterdamie. W samym centrum wydawało się, że częściej rower wybierają kobiety. A już na pewno rzadziej wybierają motory do jazdy ścieżkami rowerowymi. W przeciwieństwie do Kopenhagi, ścieżki rowerowe w Amsterdamie  są częścią ruchu pieszego, a nie samochodowego. Dzięki temu turystom, w tym dzieciom, łatwiej wybrać rower jako środek lokomocji. Jednocześnie przyczynia się to do atmosfery chaosu, tj. porządku, który jest możliwy tylko w ruchu, bo nie sposób się gdziekolwiek zatrzymać. Tak więc jeżeli pierwszego dnia pobytu zachwycaliśmy się widokiem ludzi siedzących z nogami zwisającymi nad kanałami, bo kojarzył nam się ten widok z jakąś rzadką w innych krajach beztroską, to drugiego zrozumieliśmy, że w tym mieście ludzie są po prostu wypychani. Ludzie funkcjonują więc na skrawkach, na krawędziach, poza barierkami chroniącymi samochody przed stoczeniem się do kanału (podobno średnio 1 tygodniowo wpada mimo to), na schodach, na parapetach. Ci, którzy są w stanie się utrzymać, imprezują na wodzie. Na wodzie, w bardziej odległych od centrum kanałach, mieszkają również ci, których nie stać, by mieszkać w piętrowych domach.

W Rotterdamie śmialiśmy się, gdy jeden chłopak w hostelu ostrzegał mniej wprawionego turystę przed tym, co dzieje się z pieniędzmi w Amsterdamie. Ostrzegający był trochę pozerem, ale jego ostrzeżenia brzmiały jak bajka dla dzieci o tym, że pieniądze po prostu uciekają od człowieka, że trudno jest się zorientować, kiedy przepuszcza się całą kasę. Ku naszemu zdziwieniu i latami pielęgnowanej ostrożności, w Amsterdamie pieniądze topiły nam się w rękach („Gdzie jest to pięćdziesiąt euro, które dopiero co wybraliśmy?”), trochę przez litry 'smoothies', które wypijaliśmy w upale, a trochę dlatego, że daliśmy się skusić na kilka atrakcji turystycznych – rejs po kanałach i muzeum Van Gogha. Rejs przyjemny, zwłaszcza dla nóg, które mogły przez godzinkę odpocząć, a muzeum... hmm... długo siedzieliśmy w kawiarni muzealnej, dyskutując o naszych wrażeniach i tym, dlaczego podobało nam się „tak sobie”. Przede wszystkim zwiedza się tłumnie, próbując wedrzeć się pomiędzy ludzi, żeby przeczytać opis obrazu. Pozostawia to trochę niesmak i wrażenie fabryki, do tego przyczynia się też znacząco sklepik muzealny, gdzie można kupić elementy obrazów Vincenta przerobionych na serwetki, kubki, długopisy, koszulki, torby, puzzle, karty do gry, apaszki, pocztówki, zeszyty, kalendarze, parasole, tacki, kieliszki do wódki i tak dalej.

Historia życia Van Gogha znakomicie wpisuje się w klimat Amsterdamu. Mężczyzna, który w wieku odwiedzających dzisiaj miasto 'gruźlików' coś postanowił (zostanę artystą!) i to osiągnął. Jego doświadczenia blisko dziesięciu lat malowania i znaczenie dłuższych wysiłków rodziny, by świat docenił tę twórczość, zasługują na muzeum. Najciekawsza tam jednak właściwie była sala górna, z obrazami, na które Van Gogh wymienił swoje lub które jego brat kupił. Toulouse-Lautrec i Gauguin łącznie z obrazami Van Gogha wyglądały jakoś ciekawiej niż kult jednostki, który odbywał się na poprzednich piętrach. 

Być może jesteśmy już po prostu zdegenerowani nową epoką, po 'śmierci autora' i jakoś źle reagujemy na Petrarkowe 'nie wszystek umrę...', czyli podporządkowywanie twórczości marzeniom o wielkości i takie jej prezentowanie, by widzowie dostrzegli przede wszystkim tworzącego dla wieczności artystę. W najlepszym razie jesteśmy w stanie dostrzec człowieka, który się uczy, czerpie, naśladuje innych i promuje sprytny tzw. model biznesowy. Model polegający na tym, by twórcy, którzy i tak mają problemy ze sprzedawaniem swoich obrazów, wymieniali się nimi, tworząc podstawy rynku sztuki, który wyemancypuje ich wszystkich kolektywnie.

Opuszczamy miasto w wigilię rocznicy udanej próby samobójczej artysty (odliczając dwudniowe jego umieranie) i chyba prędko nie wrócimy. Jedziemy zaś do Kopenhagi, w której ostatnio spędziliśmy niemal rok i która była świadkiem wielu naszych przygód, szukania pracy, mieszkania, potem zaś mieszczańskiego życia, w którym po pracy chodziliśmy na spacery, malowaliśmy, czytaliśmy... Od tej sielanki minęły już cztery lata i czas odwiedzić to miasto, zobaczyć jak się zmienia, a przy okazji zrobić jakieś sentymentalne i ewentualnie zawodowe zakupy. Może nie być łatwo, bo przyjeżdżamy wieczorem na kemping z mokrawym namiotem. Niestety o ile dwa dni upału w Amsterdamie skutecznie utrudniały spacery, to dzisiejszy poranek zafundował nam chmury, które nie pozwoliły słońcu osuszyć namiotu z porannej rosy. Jeszcze tylko dwie przesiadki, obiad w Hamburgu i jesteśmy!

… z tym obiadem w Hamburgu chyba będzie ciężko, bo pociąg do Hamburga ma już trzy kwadranse opóźnienia. Udało nam się w końcu usiąść na fotelach, po godzinie przysiadów na korytarzu. Ale był to miły czas, głównie dzięki rozmowie i rogalom marcińskim. Siedząc tak na podłodze w pociągu, który miał chyba co najmniej 10 wagonów, po raz kolejny dziwiliśmy się poruszającej się masie, której byliśmy częścią. Pociągi pełne, autostrady pełne, samoloty pełne... Nie mówiąc już o rowerach, łódkach, motocyklach itp. Wydaje się, jakby cała Europa była w ruchu, a w miejscach następowała ciągła wymiana przebywających tam ludzi. Trudno byłoby znaleźć jakieś prawidłowości tego ruchu, gdyby nie ciągłe głosy Amerykanów, podróżujących tymi samymi, co my trasami i przypominających nam, że nie jesteśmy ani trochę oryginalni, ale odbywamy podróż, która jest jakimś oklepanym marzeniem o Europie Zachodniej: Bruksela, Amsterdam, Kopenhaga. No dobrze, my ominęliśmy Paryż, żeby nie było zbyt schematycznie, no i nie wiedząc, co dwa dni mogłyby wnieść do naszego jakiegoś już tam wyobrażenia o tym miejscu. Paryż zaś jest oczywiście miejscem 'must see' dla naszych amerykańskich współpasażerów, którzy zachwycają się „Wieżą”, na którą wejście okupili nie tylko pieniędzmi, ale i trzema godzinami stania w kolejce, ale było wspaniale... 

Stojąc na stacji w Osnabrucku, gdzie pozwolono nam oddychać świeżym powietrzem o pół godziny dłużej, niż przewidywał plan podróży, zastanawialiśmy się, jak to jest, że Amerykanie (których słyszymy w każdym miejscu i nie-miejscu naszej podróży) odstręczają nas swoją powierzchownością, która robi wrażenie pustej i pretensjonalnej. Czy to wpływ seriali i filmów, które taki, a nie inny akcent stereotypowo przypisują osobom głupim (np. ton amerykańskiej nastolatki z przeciągniętymi samogłoskami i podnoszącą się melodią głosu niezależnie od rodzaju zdania)?  Czy może winne są nasze stereotypy o Amerykanach, powstałe pewnie również w oparciu o filmy i seriale, bo w Ameryce przecież nigdy nie byliśmy? A może jakiś rodzaj intonacji kojarzy nam się z pretensjonalnością? A jeśli tak, to czy tylko nam, czy też w swoim społeczeństwie osoby, które tu widzimy również są tak odbierane? Trudno orzec, ale póki co zadziwieni jesteśmy, jak wiele stereotypów wiąże się z określonym językiem, bo nawet nie widząc kogoś, a jedynie słysząc głosy przez okno, język innych brzmi barbarzyńsko w naszych uszach już po pierwszym zdaniu... Nieswojo trochę czując się z tymi myślami wsiedliśmy do pociągu podyskutować dalej na podłodze. Kolejny pociąg nie był lepszy, ale o tym później, bo z braku prądu notatki robiliśmy na kartkach, a te gdzieś wcięło.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Antwerpia, gdzie powiadają „The rest of Belgium is parking space”


Antwerpia nas oczarowała! W informacji turystycznej znaleźliśmy mapkę dla 'młodych podróżników' (!! to jeszcze my!), dzięki której trafiliśmy na szlak wielokulturowy („Walk around the world in 120 minutes”), przez dzielnicę portugalską, afrykańską, arabską, chińską aż po żydowską wyróżniającą się zatrzęsającą ilością sklepów z diamentami. Co chwilę w tychże dzielnicach trafialiśmy też na ikony ruchu gejowskiego, najstarszy klub, wypożyczalnię filmów itp. Ale to nie wszystko, bo zobaczyliśmy też centrum, gdzie na jednym z głównych placów trafiliśmy na jarmark produktów Europejskich (przy którym uznaliśmy, że najlepiej czujemy się przy stoiskach francuskich, a najgorzej przy polskim grillu...), bieg i wyścig rowerowy przez miasto, zameczek nad rzeką ze starożytnym bogiem płodności, któremu jezuici odcięli genitalia i panoramę miasta w dokach, gdzie znajduje się wyjątkowo ciekawy budynek muzeum. Możliwe, że zamiast w Brukseli, jeszcze lepiej byłoby mieszkać w Antwerpii...




W Antwerpii wsiedliśmy w pociąg do Rotterdamu i po nieco ponad godzinie już tam byliśmy. Obiecywany w opisie hostelu „kwadrans od dworca” okazał się nieco przydługi, ale w końcu udało się dotrzeć i zakwaterowaliśmy się w jednym z tematycznym pokoi, w konwencji miłości i „Przeminęło z wiatrem”. Wieczorny spacer po mieście utwierdził nas w przekonaniu, że miasto jest lekko dziwaczne i właściwie wygląda, jakby naprędce budowano je na nasz przyjazd… ;) Wszędzie dźwigi, wieżowce, jedne dokończone, inne nie i aż dziwi, że miasto jest przecież stare… Zaczęliśmy sobie wkręcać, że jesteśmy bohaterami jakiegoś „Truman Show” („GiP Show”), gdzie nie spodziewano się nas tak wcześnie i nie zdążono przygotować wszystkich dekoracji. Z pośpiechu zapomniano tez o innych gadżetach, np. bankomatach, których brak uniemożliwił nam wieczorne ugaszenie pragnienia. Choć z wygrzebanych drobniaków udało nam się jeszcze uzbierać po gałce lodów dla nas obojga. Jutro przenosimy się do innego pokoju, historycznego i zobaczymy, czy może przez noc miasto zmieni się w starsze i ciekawsze…



a to już Rotterdam

Brusselicious


Kilka dni odpoczynku w Brukseli rozleniwiło nas, ale już wracamy do trybu podróży i pisania.  Znów z pociągu, czekając na odjazd ze stacji Bruksela Midi do Antwerpii. A stamtąd dziś chcemy trafić do Rotterdamu. Mało ambitnie, biorąc pod uwagę, jak mało kilometrów zrobimy podczas jednego dnia kolejowego, ale co tam.


muzeum afrykańskie
dzień niepodległości Belgii
Bruksela okazała się przepiękna, dużo ładniejsza niż przypuszczaliśmy, choć jakichś szczególnych wyobrażeń nie mieliśmy. Chcieliśmy po prostu odwiedzić Krystiana zanim się wyprowadzi i zobaczyć, jak wygląda 'stolica' :) Liczyliśmy też na to, że w tym mieście będzie pralka! Miasto wygląda pięknie i bez problemu moglibyśmy się tu zatracić na całe miesiące czy lata, pijąc kawkę i jedząc pyszności w barach EXKI, spacerując po uliczkach pełnych ludzi i muzyki, podziwiając jak nigdzie indziej wystawy sklepowe i wpadając w szaleństwo zakupów, bo wszystko wydaje się tu stworzone dla ludzi takich jak my :) Ciuchy, książki, rzeźby, czekoladki... A gofry i frytki przypominają dom...  No i są jeszcze muzea – muzeum sztuki z ukochanym Brueghelem, dziwaczne muzeum afrykańskie z wypchanymi zwierzakami czy znajdujące się w przepięknym budynku, ale jeszcze przez nas nie odwiedzone muzeum instrumentów muzycznych. Do tego ciekawi ludzie, którzy oprowadzali nas po mieście, jak Krystian i Agnieszka czy Dante. Chyba trzeba będzie się tu kiedyś wprowadzić :)

Są też i dziwactwa, takie jak oswajanie dzieci z wojskiem podczas święta narodowego (malowanie dzieciom twarzy w kolory maskujące, wspólne szukanie min, strzelanie z czołgu!), ale póki jest się 'nie u siebie' bardziej to dziwi, niż denerwuje...

Warto odnotować nasze brukselskie, wielokolorowe trofea: dwie kolorowe sukienki, jedna kongijska koszula, portmonetka dla Gosi i torba na ramię dla Piotrka. Zbierając rzeczy, łamiemy nasze podróżnicze zasady. Ale co tam, patrząc na te kolorowe drobiazgi, cieszyć będziemy się wspomnieniami z Brukseli.




Spotkanie, którego nie było

W muzeum sztuki w Brukseli oglądaliśmy m.in. obrazy rodziny Breugelów. W pewnym momencie minąłem się z człowiekiem, którego twarz wydała mi się znajoma. Im więcej mija czasu, tym bardziej jestem pewien, że minąłem się z moim nauczycielem od polskiego (Przemysław Witkowski) z liceum (XIV LO im. Polonii Belgijskiej, nota bene). Jak to zwykle z nauczycielami bywa, jest nieobecny lub niewidzialny w sieci, więc nie jestem teraz w stanie zweryfikować mojego przekonania po aktualnym wyglądzie. Nie wykorzystałem okazji, żeby się przekonać czy spotkałem nauczyciela, nad którego pozytywnym oddziaływaniem na mnie kilka razy się zastanawiałem. Nie inicjując rozmowy, nie rozczarowałem się. W końcu nawet jeżeli w rzeczywistości to nie był on, to i tak wolę myśleć, że go spotkałem fotografującego się przy obrazie „Upadek Ikara” i ufać, że ma się dobrze, niż zostać ze wspomnieniem powierzchownej konwersacji z obcym człowiekiem.