w drodze

w drodze

sobota, 5 października 2013

10 lat podróżowania razem i zgubiona polityka

Piątek pewnie też był światowym dniem tego i owego (Światowy Dzień Uśmiechu!), ale dla nas był to po prostu ostatni dzień wycieczki (nie licząc soboty spędzonej w pociągu), dzień jacuzzi (każdy sobie postanowił poleżeć w ciepłej wannie z bąbelkami na koniec), dzień niespiesznych spacerów po Berlinie oraz dzień uroczystej kolacji w towarzystwie Iris, podczas której próbując przypomnieć sobie, jak zaczęło się nasze wspólne podróżowanie, ustaliliśmy, że we wrześniu obchodziliśmy 10-lecie naszych przygód.




Zaczęło się od wyjazdu na południe, na Węgry. Miało być pociągami – wyprawa sfinansowana z pieniędzy zarobionych podczas rozgrywek II ligi szachowej – lecz okazało się to naszym pierwszym doświadczeniem z autostopem, od którego uzależniliśmy się na dobrych kilka lat. Dawniej patrzyliśmy na ludzi siedzących w kawiarniach i restauracjach i zastanawialiśmy się czy kiedykolwiek będzie nas stać na to, żeby tak wypoczywać. Po dziesięciu latach wchodzimy do pierwszego z brzegu sympatycznego miejsca, jeżeli tylko ma toaletę i warunki odpowiednie do karmienia dziecka. Czyli nie jest źle, jest postęp, choć pewnie same podróże już robią na nas mniejsze wrażenie. Ale mamy nowe atrakcje, podróżujemy całą rodziną i dzięki temu jest weselej. Taki był zresztą jeden z głównych celów podróży – nie tylko zobaczyć Rzym i odpocząć przed nowym rokiem akademickim, ale też spędzić trochę czasu z rodzicami, a Jasia dziadkami, którzy nie mają możliwości być z nim na co dzień. Udało się i wszyscy są z wycieczki zadowoleni. Obmyślamy już kolejny wyjazd :)




Nasze spacery wyglądały różnie. Jasiek z rodzicami i babcią po prostu szwendali się. Tata G chodził swoimi ścieżkami i tempem, a Magda z czasem weszła w stacjonarny tryb regeneracyjny. Jako najliczniejsza ekipa trafiliśmy na drugi dzień festynu zorganizowanego wokół Bramy Brandenburskiej z okazji święta zjednoczenia Niemiec. G targowała się przy stoiskach z ubrankami dla dzieci. Odrobinę tylko połasuchowaliśmy na tym festynie. W końcu wylądowaliśmy w naszym ulubionym w Berlinie sklepie z ubraniami. G wyszła stamtąd z sukienką i bluzką, P z koszulką. 








Po tych zakupach rozpoczęliśmy powrót. Do domu wracaliśmy długo, wzdłuż rzeki. W Berlinie ładna pogoda, lekki chłód, ale bezwietrznie i bezdeszczowo. Były jednak też momenty przygnębiające, gdy zatrzymywaliśmy się przy pomniku „Pomordowanych Żydów Europy” czy dzieci żydowskich jadących pociągami "do życia" (na przechowanie do Anglii) i "do śmierci". Podobny pomnik stoi swoją drogą w Gdańsku przy dworcu...





Wcale nie mieliśmy ochoty wracać. Kichając, prychając nasze ciała wszczęły bunt przeciwko skandalicznemu obniżaniu się temperatury otoczenia. Niektórych ciała rozpoczęły ten bunt jeszcze w Rzymie. Wyszliśmy z domu później niż planowaliśmy, więc drogę na dworzec prawie przebiegliśmy z bagażami. Ale na miejscu byliśmy 3 minuty przed odjazdem naszego pociągu. Na dworcu zostawiliśmy babcię Jasia, bo jej autobus do Wrocławia był dopiero za kilka godzin. W pociągu poznaliśmy pewną starszą panią, którą za 5 euro wzięliśmy na stopa na nasz pięcioosobowy bilet. Sporo z nami rozmawiała, bywało to bardzo irytujące, zwłaszcza na początku, kiedy długo wyklinała na kogoś, kto chciał, żeby za bilet zapłaciła 5,80 (faktycznie tyle wychodziło na osobę, my policzyliśmy trochę taniej). Potem zrobiła się bardzo przymilna widząc Jasia, ale znowu słysząc, że byliśmy w Rzymie uderzyła w rozmowy o papieżach i zakonach. Następnie próbowała pomóc nam dowiedzieć się, z którego peronu mamy odjazd w Szczecinie oraz zlokalizować kładkę pomocną przy zmianie peronów. Komentując stan kolei w Polsce zdążyła zasugerować, że może zmiana władzy przywróci ludziom godność, a konkretnie – kolejarzom zniżki.

Przesiadka w Szczecinie zapowiadała się stresująco, bo nie mieliśmy biletu na polski pociąg (biletów ze zniżką rodzinną nie dało się kupić przez internet), a tylko kilka minut na przesiadkę. G biegła po bilet, ale mimo że była pierwsza przy kasie nie chciano sprzedać jej biletu na pociąg, co odchodził za 4 minuty – słabą psychę mają w tym Szczecinie. Zamiast tego G skoczyła więc jeszcze kupić gazety na drogę, ale Politykę zgubiła w biegu. Upieramy się, że więcej to mówi o polityce w Polsce (śliska sprawa), niż o uścisku G (żelaznym). Podróż pociągiem wyjątkowo miła, w osobnym przedziale (dzięki Jasiowi podróże pociągiem są nie tylko tańsze, ale i wygodniejsze!) i z gorąca czekoladą. Nawet wózek udało się wstawić do przedziału :)

czwartek, 3 października 2013

Essen, aß, gegessen...


W Berlinie znów trafiliśmy na okazję do świętowania – dziś święto państwowe (dzień zjednoczenia Niemiec), Berlińczycy i turyści tłoczyli się więc przy Bramie Brandenburskiej i parlamencie, zajadali kiełbaski, naleśniki i precle, pili grzańca, a niektórzy brali udział w imprezie karaoke zorganizowanej przez koncern produkujący napoje gazowane. A po drugiej stronie centrum, przy Aleksanderplatz z kolei świętowano Oktoberfest, znów przy kiełbaskach, ale i przy jabłeczniku, pączkach, no i piwie oczywiście. My też pozwoliliśmy sobie na jabłecznik/ciasto czekoladowe, ale mieliśmy dobry pretekst – Jasiek chciał jeść, a że zimno, to trzeba było szukać lokalu gastronomicznego i akurat znaleźlismy cukiernię. Trochę więcej jemy, kiedy zimno i nie bardzo jest jak karmić na dworze... Wcześniej z podobnego względu (karmienie + przewijanie) dostaliśmy się do fajnego baru z sałatkami oraz kawą wegańską :) Było pysznie. Wszystko to razem z Iris, która była nasza fantastyczną przewodniczką i oprowadzała nas po mieście opowiadając różne ciekawostki. 



Od początku szukałyśmy czapek i rękawiczek, bo zimno, Magdzie udało się kupić az dwie czapki, mi jedną i do tego rękawice, ale to i tak niezły wynik biorąc pod uwagę, że dziś sklepy nieczynne ;) Ale od czego są stragany na Alexanderplatz i sklepy z pamiątkami...



Właściwie to cały dzień spacerowaliśmy, z przerwami na obżeranie się. Były lody przy Alexanderplatz, w tym samym miejscu, co kilka lat temu i była też wizyta w sklepie z czekoladkami, gdzie odlano z czekolady nawet Bramę Brandenburską i Reichtag. 


Do tego udało nam się kupic nawet... ozdoby świąteczne – tradycyjne NRD-owskie, wszystko dzięki talentowi marketingowemu naszej przewodniczki :)))


Góra MAXX, a potem staliśmy się pączkami

We wtorek wybraliśmy się do najbliższego nam muzeum sztuki XXI wieku – MAXXI (kilka minut na piechotę od miejsca, gdzie mieszkaliśmy). Wskazówkę dostaliśmy już w trakcie pobytu w Rzymie od szwagierki, która wspomniała nam o tym przybytku na fejsie (dzięki!). W starych przewodnikach w ogóle tego nie było, a na ulotki rozdawane w okolicy Watykanu, w ogóle nie zwrócilibyśmy uwagi, gdyby nie Pani Doktor właśnie.



Nie było tłoku, a my byliśmy w dobrej kondycji, więc dyskutowaliśmy i spieraliśmy się o to czy MAXXI dorasta do swej rzymskiej jedynki. Najżywiej dyskutowaliśmy wokół tej części wystawy, która w ogóle pretendowała, żeby powiedzieć coś o wieku XXI. Kilka pomysłów dotyczących rozwoju miast, kwestii źródeł energii i transportu jakoś nas poruszało, ale trudno było orzec czy decydowała o tym wartość prezentowanych dzieł czy sama waga tematu. Przykładowo, żeby w ogóle oddać jakoś naturę naszych dyskusji, zastanawialiśmy się czy w kwestii irytujących nas samochodów można by zaprezentować nam w muzeum cokolwiek i jakoś poruszałoby to nas, podczas gdy przejdziemy obojętnie obok jakiegokolwiek portretu kardynała w muzeum watykańskim, bo kardynałowie – zasadniczo – niczego w nas nie poruszają.


Nie tyle same samochody są irytujące, ale to, co drogi samochodowe zrobiły miastom. Drogi to dziś strefy śmierci, a piesi i rowerzyści poruszać mogą się tylko wzdłuż nich, przekraczać tymczasowo otwieranymi korytarzami. Gdy nie ma przejścia, to bliskie na mapie miejsca stają się od siebie bardzo odległe. Żeby żyć w takich strefach zagrożenia (w pobliżu dróg nie puszczamy swobodnie dziecka ani kota) trzeba znać wiele reguł, gestów i zaklęć, z których tylko część jest uniwersalna.



Jako turyści często nie radzimy sobie z prostymi sprawami. Jednego dnia czekaliśmy z 10 minut na autobus, żeby zobaczyć jak przejeżdża obok nas bez zatrzymywania się, bo nie wiedzieliśmy, że powinniśmy celowo machnąć mu ręką. Innego dnia zapędziliśmy się w mieście w prawdziwy „kozi róg”, gdy wszystkie drogi do przodu odcięły nam autostrady. Musieliśmy się cofnąć i trudny odcinek przebyć tramwajem. Ta niezdarność, nie tylko zresztą nasza, powoduje, że w krytycznych częściach miasta dla turystów przygotowuje się nie tylko strzałki, lecz grodzi się teren, jak dla owiec, byle uniknąć przestojów. Te zagrody trzeba umieć robić. A że nie jest to łatwe, to widać z Rzymie, gdzie mamy do czynienia niejako z warstwami grodzeń, tj. dawne konstrukcje murowane (oddzielają ludzi doświadczających atrakcji od ludzi na zewnątrz), nowocześniejsze metalowe (np. chodnik podzielony wzdłuż na pół) oraz tymczasowe, czyli bramy, taśmy, blokady wstawione na czas remontu, renowacji, nadchodzącego wydarzenia. Nagromadzenie takich „pastuchów” powoduje czasem taką „zawieszkę” polegającą na tym, że proces przemieszczania turysty zachodzi, ale zachodzi wciąż i sam turysta nie może się wydostać. Tak kilka dni temu „dochodziliśmy” do Forum Romanum. I całkiem podobnie kręciliśmy się po muzeum watykańskim nie mogąc uniknąć zobaczenia Kaplicy Sykstyńskiej drugi raz tego samego dnia.



Wracając jednak do MAXXI – koniec końców, dla jednych z nas ta niby-futurystyczna i katalogująca idee część wystawy była ekscytująca, dotykająca naszego życia, a dla innych nie. Dużo uwagi poświęcono architekturze, idei miasta i poza-mieścia, utopiom małym i średnim. Były to jakoś interesujące próby myślenia o całości doświadczenia miejskiego wraz z organizacją czasu wolnego, tzn. wyjazdami poza miasto. Jednak poważny był zarzut, że robota wykonana została na z góry zadany przez kuratorów temat, więc skutek jest taki, że każdy artysta opracował poletko, ale całość nie okazała się porywająca. Można by nawet powiedzieć, że się to kupy nie trzymało. Choć w sumie katalogowanie pewnych nieznanych nam, a raczej nieobecnych w namyśle nad miastem miejsc, tj. stacje benzynowe i motele przy nich, jakoś w nas zostało. Może dlatego, że już kiedyś zastanawialiśmy się nad kwestią nie-miejsc obecną w teoriach, które trawimy od czasu studiów pedagogicznych.



MAXXI sprawiło nam też przyjemności. Wszyscy zgodziliśmy co do tego, że wystawa zdjęć była bardzo dobra, choć wobec XXI wieku pozostawała raczej zdystansowana. Jeżeli kryterium współczesności miało być to, że oglądamy to wszystko w XXI wieku, to każde muzeum jest MAXXI.



Samo muzeum było ciekawe zwłaszcza pod względem architektonicznym, ale i rozczarowywało nieco, gdyż sporo sal, a nawet całych pięter było zamknietych. Interesująca społecznie była sala przedzielona ekranami na podłodze – ekrany leżały kilka metrów pod szybami, przez co stający nad nimi mieli lęk wysokości taki, jak zwykle przy chodzeniu po szklanej, przezroczystej podłodze. Ze zdziwieniem patrzyliśmy jak wszyscy próbowali przeskoczyć metrową zaledwie „przepaść” i jak nam samym drżały nogi przy chodzeniu po szkle... Wysiłek ten trzeba było powtórzyć, bo odcięty przepaścią fragment muzeum okazał się ślepym zaułkiem.


Najciekawszym elementem muzeum była chyba (poza kawiarnią z dobrą kawą i ciastem) przestrzeń na zewnątrz – według projektu, który wygrał konkurs dla młodych architektów. Konstrukcja tam umieszczona składała się z podestu i miękkich siedzeń i bardzo fajnie nam się tam odpoczywało, a Jasiek nawet na trawce obok nawiązał znajomość z małą dziewczynką. Nawet tak małe dzieci jak nasze wydają się rozumieć, że są inne od dorosłych i podobne do siebie - zauważyła matka drugiego malucha.






Interesujące w zwiedzaniu muzeów i w całej tej turystyce jest organizacja doświadczenia. Niesamowite jak wiele osób zatrudnionych jest w ochronie. Chronią rzeczy lub nas przed nami samymi. Patrzą jak patrzymy, poganiają, gdy przystajemy, przypominają o konieczności zachowywania ciszy, gdy mruczymy pod nosem. Trzeba przyznać, że ze wszystkich rzymskich doświadczeń MAXXI było pod tym względem najprzyjemniejsze. Interesujące w muzeach jest to, że nikt nie pyta, co z ich zwiedzania wynikło. Zupełnie inaczej niż w tradycyjnej szkole, a przecież edukacyjne cele instytucji podkreślane są wszem i wobec. Żadnego testu na koniec. Nikogo absolutnie nic nie obchodzi co my z tego mamy, dopóki pozostawiliśmy po sobie taki sam stan, jaki zastaliśmy. A pytanie „Co my z tego mamy?” mogłoby napawać trwogą tych, którzy podporządkowując się regułom MAXXI nie zrobili sobie w muzeum żadnego zdjęcia! Cały przemysł turystyczny wydaje się rozrastać w obszarach, które są efektami ubocznymi zwiedzania, tzn. trzeba coś zjeść, napić się, odpocząć. Zasadniczo nie są to cele zwiedzania, ale konieczności, choć z czasem stały się dość autonomiczne. A może już samo to, że wybieramy takie, a nie inne miejsca do zwiedzania świadczy o naszej wystarczająco posuniętej degeneracji, tak że nikt nie musi zajmować się tym, co myślimy, ponieważ mniej więcej wiadomo, co myślimy i niewiele więcej jesteśmy w stanie wymyślić.



Z innych ciekawostek: Od początku pobytu w Rzymie – biegając między muzeami – szukaliśmy proszku do prania odpowiedniego do prania rzeczy niemowląt. Nigdzie nie było. Nawet w aptekach. Ostatecznie tata G trafił na odpowiedni płyn... w księgarni! Ludzie prowadzący księgarnie bywają „postrzeleni” - ci, szczęśliwie, na punkcie ekologii. Nasze tego typu zdobycze, których – tak jak np. dwóch rozpoczętych słoików miodu – nie potrafiliśmy porzucić, spowodowały, że zaczęliśmy przemyślnie się pakować, żeby nie przekroczyć limitu wagi naszych bagaży. Ostatecznie nadwyżka 300 gramów uszła nam „na sucho”.


Noc przed wylotem do Berlina okazała się dla wszystkich ciężka – zaczęła się późno (pakowanie po wieczornym spacerze i jedzeniu kasztanów), skończyła wcześnie (dojazd na lotnicho) i do tego była raczej bezsenna. Tylko niemowlęta dobrze ją zniosły, ale tych wśród nas nie było wiele. Kiedy wylądowaliśmy na stacji Termini, skąd mieliśmy pociąg bezpośrednio na lotnisko Fumicino, to okazało się, że nasze bilety nie działają na to połączenie. Mając 2 minuty do odjazdu dokonywać musieliśmy niezwykle szybkich czynów, ale ostatecznie zdobyliśmy bilety, skasowaliśmy je, choć satysfakcji z ich sprawdzenia nikt nam nie dał. Na lotnisku dziecko też dobrze jest mieć – lepiej niż oczekiwaliśmy. Na jedno dziecko przechodzimy w pięć osób przez bramkę priorytetową. Podczas lotu Jasiek nie sprawił najmniejszego kłopotu – zjazdł zanim na dobre wystartowaliśmy i spał tak, że przy lądowaniu musieliśmy prowokować go do ssania smoczka. Po wylądowaniu zdziwił nas brak przewijaków w toaletach, ale okazało się, że na Schonefeld są specjalne pomieszczenia do przewijania dzieci, lecz klucz do nich trzeba sobie pobrać w informacji. Mieliśmy też mały kryzys w zespole, gdy starły się dwie koncepcje zadomawiania się w nowym miejscu. Pierwsza to jak najszybciej kupić jak najlepszą mapę. Druga – map się nie kupuje, mapy się zdobywa penetrując infrastrukturę. Skończyło się na oddaniu w sklepie przy lotnisku mapy za 3,50 euro i zakupie mapy za 1 euro godzinę później. Aha, a na taśmę wydającą bagaże to w Berlinie nasz wózek wjechał dumnie jako pierwszy – dlatego pewnie tak długo czekaliśmy aż zacznie się wydawanie. Do głównego dworca (Haupbanhof) dojechaliśmy pociągiem regionalnym, bo nie chcieliśmy się przesiadać jadąc S-kami. Zresztą ulubiony bilet na pięć osób uprawniał nas do tego.


Stamtąd postanowiliśmy iść do biura, skąd mieliśmy pobrać klucze do naszego przyszłego domu. Mieszkanie okazało się lepsze niż na prezentujących je zdjęciach. Niestety od razu zaczęliśmy mocniej odczuwać mankamenty poprzedniego. Teraz mamy gorącą wodę ze ściany, a nie z bojlera. Mamy też promienie słońca wpadające do mieszkania i balkon, a nie... Nie ma co porównywać – tu we wszystkich pokojach mamy okna! No i chodniki, którymi szliśmy. W Rzymie szlibyśmy gęsiego zastanawiając się czy kółka naszych toreb wytrzymają nierówności. Fakt, że w Berlinie jest chłodniej – w Rzymie wyzdrowieliśmy. Kiedy kapitan samolotu podał, że na ziemi w Berlinie będą dwa stopnie Celsjusza, to wykrzyknęliśmy z bólu. A najgłośniej Magda.


Pierwszy dzień w Berlinie niektórzy z nas zasadniczo przespali, inni przebiegali. Najliczniejsi wrócili na dworzec – o dziwo! Tam pojedli (jeśli jest się tym, co się je, to Ich bin...), popili, a wracając zaczęli mieszać się z lokalną ludnością robiąc zakupy (choć w supermarkecie zagadał nas akurat Polak zachwalając cudowne właściwości picia wódki). Trudno opisać magiczny Berlin i radość z przebywania w naszych Niemczech. Ale próbować trzeba. Spróbujmy tak: mamy jacuzzi, ale nie możemy używać go po godzinie 20:00, podobnie jak zmywarki do naczyń, bo sąsiedzi mogą wtedy wezwać policję za zakłócanie ciszy. Genialne!    


wtorek, 1 października 2013

Magnis laboribus jak kamienie w wodę

Dziś dzień chłopaka, bluźnierstwa, międzynarodowy dzień tłumacza i chyba też jakiś rodzaj dnia migrantów, ale zbyt dużo tych okazji, żeby świętować. Piliśmy po prostu zdrowie nasze, a migrantów odwiedziliśmy i tak – w wielokulturowej dzielnicy obok stacji ... To był pierwszy punkt naszej dzisiejszej wycieczki, ale trafiliśmy tam dopiero ok. 16:00.

Wczoraj beztrosko naigrywaliśmy się z włoskiego deszczu – padało niemal przez cały dzień, ale kropli tak mało i tak małe, że nawet mżawką nie dałoby się tego nazwać. No i doigraliśmy się, bo potem deszcz pokazał nam, co potrafi.

W nocy mieliśmy burzę z piorunami, ale mimo huku, Jaś nie obudził się nawet. Nie to, co my. Większości z nas nie udało się wydobyć z mieszkania przed 14:00, bo cały czas padało. Ale sprawdziliśmy w sieci, że popołudnie miało być raczej bezdeszczowe, więc po prostu przeczekaliśmy. Graliśmy w cztery osoby w Pandemię, Mamę P wdrażaliśmy w arkana walki z zagładą. Jedną rundę tylko pociągnęliśmy, choć przegraliśmy i nasz świat przepadł.
  



Potem trafiliśmy na wspomnianą dzielnicę międzykulturową z targiem, ale niestety za późno zorientowaliśmy się, że w okolicy była też magiczna brama z wzorem wyrobu złota, no i pominęliśmy ją w zwiedzaniu. A targowisko z jedzeniem zamknięto jednak, nim tam dotarliśmy. Ruszyliśmy stamtąd pieszo w kierunku cmentarza. Dzielnica, którą przemierzaliśmy perłą Rzymu raczej nie była, ale dla oczu otwartych zawsze coś interesującego mieszkańcy na murach zostawią. Idąc próbowaliśmy rozszyfrowywać bazgroły na ścianach, odnajdować ukryte malunki i rozstrząsaliśmy dlaczego buduje się w tym miejscu tak, a nie inaczej – zupełnie się na tym nie znając, co tylko zwiększało naszą frajdę.

   





Cmentarz do którego dotarliśmy, znany podobno jest z tego, że utrzymuje ścisłe dystynkcje podług zamożności umarłych, co nawet jak na Włochy jest przesadą – informacja z przewodnika. Było bogato i bardzo bogato, a miejscami niezwykle współcześnie. Długo nie mogliśmy jednak na cmentarzu zabawić, bo okazało się, że dziewczyny, w szczególności Magda, padały tam nieustannie ofiarą zmasowanego ataku komarów, które kąsały niemiłosiernie. A nie byliśmy jedynymi żywymi ludźmi w okolicy.





Przy okazji trafliśmy do ciekawego kościoła - najstarszego jaki do tej pory widzieliśmy - cześć pochodziła z IV wieku, część z V, choć trafiły się i fragmenty bomby z 1943 r. Były też szczątki jakiegoś papieża przebranego za Świętego Mikołaja.







Ruszyliśmy komunikacją miejską do centrum. Autobusami i tramwajami udaje nam się jakoś jeździć razem z wózkiem dziecięcym, ale metro to ciągłe wyzwania. Przede wszystkim brak wind lub unieruchomione schody ruchome powodują, że do przenoszenia wózka potrzebne są co najmniej 3 osoby. Cieszymy się w takich sytuacjach, że przemieszczamy się gromadą. Inni ludzie rzadko zapuszczają się w Rzymie do metra z dziećmi. Mieliśmy dziś stresującą sytuację w pociągu, bo nie mogliśmy się wózkiem z dzieckiem wydostać spomiędzy ludzi z wielkimi walizami. Lepiej wózek pchać przed sobą jak taran niż ciągnąć za sobą, bo wtedy ludzie go nie widzą. W zasadzie moglibyśmy polegać tylko i wyłącznie na chuście – w końcu dziecko niewiele czasu w nim spędza – ale wtedy musielibyśmy na plecach nosić te wszystkie torby, które nam się świetnie mieszczą teraz w wózku. Na ogół jest bardzo wygodnie, mimo bruku.



W wąskich uliczkach centrum skusiliśmy się na pizzę. Z grzybami, z cykorią, z bakłażanem, lecz bez sera; oraz serową z truflami. Przyjemnościom jak gdyby nie było końca. Wzięliśmy po kawałku dla Magdy, która uciekła z cmentarza prawie prosto do miejsca, które już od tygodnia zwiemy domem.

Kelner wdzięczył się i nas czarował, byle zostawić mu napiwek – dodatkowy w stosunku do wliczonych 10% za obsługę. W międzyczasie starszy człowiek usiłował nam sprzedać różę. Brukowaną uliczką przemknął też żebrząc młody kaleka siedzący na deskorolce. Podczas wieczornego spaceru usiłowano nam jeszcze sprzedać torebki rozłożone na chodniku, jakieś latarki i inne świecidełka, które uliczni sprzedawcy wystrzeliwują się z procy w górę – po to tylko, żeby spadały. Wymieniamy tylko te sytuacje, kiedy ktoś zagaja rozmowę.

Fajnie jest usiąść czasem gdzieś z boku, poza głównym nurtem ulicy i przyglądać się jak pracuje się w danym miejscu. Wczoraj przytrafiło nam się to pod Panteonem. Mimowie-jogini udający lewitację skończyli pracę, rozbroili swoją instalację i przebrali się pod wielkim workiem, po czym usiedli na murku, zapalili papierosy i w radosnym skupieniu zaczęli dzielić zebrane pieniądze na kupki. A obok siedział sobie uliczny jubiler, starszy pan, który jak gdyby zapomniał, że coś sprzedaje i całkowicie zatracił się w rozcinaniu na części jakiegoś cynowego dzbanka. Było to o tyle niezwykłe, że o biżuterii myślimy jako o czymś zrobionym „z niczego”, a tu człowiek na oczach przechodniów ciął niezwykłej urody dzbanek (w typie spotykanych na holenderskich obrazach martwej natury) i łączył jego fragmenty łańcuszkami, żeby sprzedać jako swoje dzieło. Widząc cały proces potworzenia można było zacząć myśleć o tej biżuterii jako o swego rodzaju frankensteinach. Co ciekawe, podobny proces rozrywania niezwykłej urody całości i montowania z nich zwyczajnych części śledzić można wszędzie w Rzymie. Złośliwie można by mówić, że to taka kultura remiksu. Starożytne budowle nie rozsypywały się i nie znikały pod wpływem erozji. Były najtańszym źródłem surowców. Wystarczyło trochę nad nimi popracować - czego nie zrobili barbarzyńcy, tego dokonali Barberini. Nie tylko w tym kontekście, ale w tym szczególnie złowróżbnie pobrzmiewa napis nad wejściem do jednego z budynków – „Gdzie praca, tam zysk”. Budynek jeszcze stał, gdyśmy go widzieli.