w drodze

w drodze

poniedziałek, 24 lutego 2014

Podróże małe, nieduże

No i znów się gdzieś wybraliśmy, długo nie trzeba było czekać :) Tym razem wcale nie daleko, tylko w okolice, do Tczewa i Starogardu Gdańskiego. Niby nic, ale w końcu to też wycieczka i też po Europie ;) Od dawna to sobie obiecywaliśmy - pokręćmy się po okolicy Trójmiasta. Właściwie to od czasu powrotu z Islandii, gdzie każdą niedzielę staraliśmy się spędzać na wycieczkach po okolicach i wspinaniu się na mniejsze lub większe górki. A w Gdańsku jakoś do tej pory się nie udawało. Ochota na to, żeby jednak ruszyć przyszła gdy w piątek okazało się, że kursantka musi odwołać zajęcia z duńskiego i nagle cały dzień mamy wolny. A że pogoda coraz lepsza, to i okolice wydały się przyjaźniejsze.



Ot, choćby taki Tczew. Miasto, przez które przejeżdżaliśmy niezliczoną już ilość razy. Zatrzymuje się tam pociąg. Czasem stoi dłuższą chwilę. My patrzy wtedy i czytamy jedyne, co przeczytać się w takich okolicznościach da - Tczew. A w głowie nic. Jedyne z czym się wtedy miasto kojarzy to z poprzednią, podobną konstatacją: "O, już Tczew!" Ewentualnie - "Dopiero Tczew." Kilka chwil przed przed lub po stacji (w zależności od tego czy z Gdańska wyjeżdżamy czy do niego wracamy) przejeżdżamy przez most nad rzeką. Most długi, rzeka szeroka. P mówi wtedy zazwyczaj "O, rzeka, duża, Odra, nie, inna, Wisła chyba", bo tak mu z dzieciństwa zostało, że jak duża rzeka, to Odra. A Wisła to raczej idea, więc niełatwo jest mu uwierzyć, że mógłby ją zobaczyć. A G myśli, że to całkiem fajny most.



Dzień wcześniej weszliśmy na Wikipedię, żeby ten Tczew jakoś tak wstępnie ogarnąć. Na celownik wzięliśmy sobie "Muzeum Wisły", bo raz, że prowadzenie takiego przybytku wydaje się podszyte absurdem, a dwa - podobno za darmo dostępne jest. Wydostaliśmy się z tczewskiego dworca, z marszu zahaczyliśmy o centrum handlowe (swoją drogą, już we Wrzeszczu byliśmy przytłoczeni ideą wszędobylskich centrów handlowych, których przy stacji jest trochę jakby dużo, a w Tczewie było to pierwsze, na co trafiliśmy). Jest tam i toaleta, i jest też strefa karmienia piersią. Dalszą drogą odbyliśmy kierując się wskazaniami GPS na google maps. Pierwszy raz tak się bawiliśmy, bo zagranicą zazwyczaj mamy problemy z dostępem do sieci, a w kraju darmowy internet mamy od niedawna, więc korci nadużywać go. Droga do "centrum" była drogą przez estetyczną mękę. Najpierw blokowisko. W kwestii blokowisk można wyrobić sobie pewne gusta mieszkając w Polsce. No nos gusta... chociaż pewne zastosowane w Tczewie rozwiązania architektoniczne niespodziewanie przeniosły myśli P do... St Denis. Było to nie tylko niespodziewane, ale również niezrozumiałe, choć P próbował tłumaczyć, że to przez specyficzne zastosowanie kolumn w budynkach usługowych. Z perspektywy czasu okazało się, że przeniesienie się myślami z Tczewa do imigranckiej dzielnicy Paryża należy prawdopodobnie zrzucić na karb odwodnienia. Później blokowiska zmieniły się w obdrapane kamienice i całość ułożyła się trochę w obraz znanego nam dużo lepiej Słupska.



Doszliśmy do muzeum, ale odechciało nam się wchodzić. Nawet nie zajrzeliśmy. Za to przyglądaliśmy się cmentarzowi po przeciwnej stronie ulicy. Znaleźliśmy też park, rzekomo pełen bujnej roślinności. Nie dementujemy, słowo "bujne" być może przyjęło w Tczewie dość odległe od powszechnego znaczenie. W parku pełnym bujnej roślinności wklepywaliśmy w smartfona kolejne miejsca, które pozwoliłyby obrać jedną z licznych ścieżek. W zwyczajnym parku po prostu przeszlibyśmy się pośród zieleni, ale ten park był na zboczu, ścieżki miewały schody, więc wybór właściwej drogi, gdy prowadzi się wózek, wydał się nam kluczowy.



Celami okazały się: Wisła i stary kościół. Przyznać trzeba, że Wisła jest największym skarbem tego miasta. Cisza i spokój, jednocześnie miejsce spacerów, niezła infrastruktura (co zawsze ważne - rowerowa) i piękne widoki. Piękno rozumiemy tu po mieszczańsku i po nadmorsku i sprowadza się w dużej mierze do otwartej przestrzeni. Zasiedzieliśmy się i zapatrzyliśmy w nurt wody. Do tego zrobiliśmy sobie piknik, bo żeby nie tracić czasu na szukanie lokali, wzięliśmy sałatkę (z suszonymi pomidorami jeszcze z włoskiej wycieczki), kanapki i nawet termos z inką.




Potem jeszcze szybko zobaczyliśmy centrum i bardzo stary kościół oraz ryneczek. Coś chyba o tym mieście jednak mówiła masa lumpeksów umiejscowionych w najbardziej centralnych miejscach starówki.



Na dworzec wracaliśmy szybko i zupełnie inną trasą niż przyszliśmy. I to jest chyba największa zaleta korzystania z internetu w podróży. Na ogół wracamy tak jak przyszliśmy, żeby oszczędzić sobie możliwości popełnienia kosztownych błędów. A teraz nie gubimy się, ale za to zapuszczamy się w tereny, które dawniej odrzucilibyśmy jako "potencjalnie nieprzejezdne".

A droga pociągiem była całkiem miła, widoki piękne i jeszcze jakiś chłopczyk próbował zaprzyjaźnić się z Jasiem.



Kolejnym przystankiem i celem naszej podróży był Starogard Gdański. A w nim Klubokawiarnia "Szafa", projekt koleżanki, który obiecywaliśmy sobie nawiedzić od czasu jak powstał. Miejsce bardzo klimatyczne i inspirujące. Spędziliśmy tam ze dwie i pół godziny rozmawiając. O życiu oczywiście i o tych wszystkich projektach, w których wszyscy wręcz się pławimy i którymi trochę jakby żonglujemy, próbując żadnego nie upuścić. Zjedliśmy pyszności, wypiliśmy pyszności, Jasiek pochodził trochę po dywanie i pobujał się na fajowej kanapie. 

ze słynną szafą


Samo miasto wydało nam się mniej rowerowe i okrutnie przeładowane reklamami. A po rynku jeździły samochody, więc można było sobie zobaczyć jak to onegdaj w miastach bywało, przynajmniej z perspektywy tych, gdzie już są deptaki.





Powrót do Gdańska miał być miły, łatwy i przyjemny. Nie przewidywaliśmy żadnych problemów. Nie zaniepokoiło ani 10-minutowe opóźnienie pociągu, ani sporo ludzi czekających na pociąg na peronie. Przyjechał nasz pociąg w końcu, lecz okazał się zapchany jak miejski tramwaj w godzinach szczytu. Wejść do takiego z wózkiem i jechać z małym, na którego patrzy wtedy z bliska wiele oczu - chyba gorzej niż w traumwaju. W końcu Jasiek oświadczył, że przełknąłby ciutkę. I dzielna jego matka w sekundę znalazła dla siebie miejsce siedzące, odbijając miejsce dla matek z dzieckiem spod jakiegoś studenta. A bo i studentami był ten przybytek wypchany do granic swoich możliwości. Wracali od jednych "karmiących matek" do drugich "alma mater" po weekendzie, niektórzy po przerwie semestralnej. Znowu przesiadaliśmy się w Tczewie i tam było jeszcze gorzej, chociaż dobrze, że drugi pociąg czekał na całą zawartość naszego.

Smród pijanego człowieka jest dość specyficzny, a jednocześnie - przy całym zróżnicowaniu ludzkich ciał - smród ten wydaje się niezwykle wprost uniwersalny. Czasami wchodzi się, przykładowo, do autobusu pełnego ludzi i choć wszyscy wyglądają ludzko, to ten właśnie uniwersalny smród zdradza, że wśród nich czai się przepoczwarzona w człowieka... zleżała wóda. Czytelnik wykształcony i uczenie wrażliwy na przejawy dyskryminacji mógłby zarzucić nam odhumanizowywanie człowieka, od którego wszelkie zło... Lecz warto zauważyć, że my tej rozkładającej się wódy nie odtrącamy, to ludzka wóda i ona jedzie z nami. Wóda z potężnie podbitym okiem, śliniąca się, senna i z kupą na bucie. Siedzi, choć kilkanaście osób stoi; chciałaby leżeć, ale obok twardo siedzi studentka. Kładzenie się na studentkę skutecznie studentkę jednak zniechęca, wóda kapitalizuje zwycięstwo, chce się położyć, przytulić do miękkiego siedzenia, a tu wyrywa ją ze snu głos współpasażera: "Kolego, nie jesteś sam". Wóda dziwi się, łypie pozostałym okiem i grzecznie się pionizuje, co niestety oznacza, że przez większą część naszej podróży będzie spać z otwartymi ustami. Wóda się dotlenia i całą sobą rozkładającą się resztki wagonu wypełnia. A pozostali pasażerowie kalkulują, gdzie najszybciej wysiąść. Nasza trójka ma już spore doświadczenia z pijakami w trójmiejskich pociągach, więc graliśmy nie przeciwko ulatniającej się wódzie, lecz na zmęczenie studentów. Większość wysiadła w Gdańsku Głównym żeby przesiąść się na SKM-ki, a my ze szczęśliwą, bo leżącą na już całkiem wolnym siedzeniu - wódą pomknęliśmy do Wrzeszcza. Ileż było tam radości z rześkiego, nocnego, wrzeszczańskiego powietrza?!

pozostałości weekendowej alkoholizacji towarzyszyły nam wszędzie

Dawnymi czasy nie przejęlibyśmy się jednodniową wycieczką na tyle, żeby zaraz jakieś wokół niej narracje klecić. Ale obecnie nie udaje się już nam - tak po prostu - wsiąść do pociągu byle jakiego i byle kiedy. Wstajemy o 7 rano, żeby wyjść o 10 i już choćby przez to nawet krótka wycieczka po okolicy urasta do rangi przedsięwzięcia. A my pławimy się w przedsięwzięciach... Tyle tylko że powrót już nie jest do jakiegoś mieszkania, gdzie będziemy szykować się na kolejne zwiedzanie, ale do naszego mieszkania, z naszymi przyjemnościami i naszym bałaganem, a do tego jeszcze z zadaniami, bo przecież trzeba sprawdzić i wysłać zrobione wczoraj tłumaczenie, uzupełnić księgę przychodów i rozchodów, odpowiedzieć na maile, itp., itd. Ale i tak cieszymy się, że udało się na chwilkę wyrwać i za tydzień planujemy kolejny wyjazd :)