w drodze

w drodze

czwartek, 3 października 2013

Góra MAXX, a potem staliśmy się pączkami

We wtorek wybraliśmy się do najbliższego nam muzeum sztuki XXI wieku – MAXXI (kilka minut na piechotę od miejsca, gdzie mieszkaliśmy). Wskazówkę dostaliśmy już w trakcie pobytu w Rzymie od szwagierki, która wspomniała nam o tym przybytku na fejsie (dzięki!). W starych przewodnikach w ogóle tego nie było, a na ulotki rozdawane w okolicy Watykanu, w ogóle nie zwrócilibyśmy uwagi, gdyby nie Pani Doktor właśnie.



Nie było tłoku, a my byliśmy w dobrej kondycji, więc dyskutowaliśmy i spieraliśmy się o to czy MAXXI dorasta do swej rzymskiej jedynki. Najżywiej dyskutowaliśmy wokół tej części wystawy, która w ogóle pretendowała, żeby powiedzieć coś o wieku XXI. Kilka pomysłów dotyczących rozwoju miast, kwestii źródeł energii i transportu jakoś nas poruszało, ale trudno było orzec czy decydowała o tym wartość prezentowanych dzieł czy sama waga tematu. Przykładowo, żeby w ogóle oddać jakoś naturę naszych dyskusji, zastanawialiśmy się czy w kwestii irytujących nas samochodów można by zaprezentować nam w muzeum cokolwiek i jakoś poruszałoby to nas, podczas gdy przejdziemy obojętnie obok jakiegokolwiek portretu kardynała w muzeum watykańskim, bo kardynałowie – zasadniczo – niczego w nas nie poruszają.


Nie tyle same samochody są irytujące, ale to, co drogi samochodowe zrobiły miastom. Drogi to dziś strefy śmierci, a piesi i rowerzyści poruszać mogą się tylko wzdłuż nich, przekraczać tymczasowo otwieranymi korytarzami. Gdy nie ma przejścia, to bliskie na mapie miejsca stają się od siebie bardzo odległe. Żeby żyć w takich strefach zagrożenia (w pobliżu dróg nie puszczamy swobodnie dziecka ani kota) trzeba znać wiele reguł, gestów i zaklęć, z których tylko część jest uniwersalna.



Jako turyści często nie radzimy sobie z prostymi sprawami. Jednego dnia czekaliśmy z 10 minut na autobus, żeby zobaczyć jak przejeżdża obok nas bez zatrzymywania się, bo nie wiedzieliśmy, że powinniśmy celowo machnąć mu ręką. Innego dnia zapędziliśmy się w mieście w prawdziwy „kozi róg”, gdy wszystkie drogi do przodu odcięły nam autostrady. Musieliśmy się cofnąć i trudny odcinek przebyć tramwajem. Ta niezdarność, nie tylko zresztą nasza, powoduje, że w krytycznych częściach miasta dla turystów przygotowuje się nie tylko strzałki, lecz grodzi się teren, jak dla owiec, byle uniknąć przestojów. Te zagrody trzeba umieć robić. A że nie jest to łatwe, to widać z Rzymie, gdzie mamy do czynienia niejako z warstwami grodzeń, tj. dawne konstrukcje murowane (oddzielają ludzi doświadczających atrakcji od ludzi na zewnątrz), nowocześniejsze metalowe (np. chodnik podzielony wzdłuż na pół) oraz tymczasowe, czyli bramy, taśmy, blokady wstawione na czas remontu, renowacji, nadchodzącego wydarzenia. Nagromadzenie takich „pastuchów” powoduje czasem taką „zawieszkę” polegającą na tym, że proces przemieszczania turysty zachodzi, ale zachodzi wciąż i sam turysta nie może się wydostać. Tak kilka dni temu „dochodziliśmy” do Forum Romanum. I całkiem podobnie kręciliśmy się po muzeum watykańskim nie mogąc uniknąć zobaczenia Kaplicy Sykstyńskiej drugi raz tego samego dnia.



Wracając jednak do MAXXI – koniec końców, dla jednych z nas ta niby-futurystyczna i katalogująca idee część wystawy była ekscytująca, dotykająca naszego życia, a dla innych nie. Dużo uwagi poświęcono architekturze, idei miasta i poza-mieścia, utopiom małym i średnim. Były to jakoś interesujące próby myślenia o całości doświadczenia miejskiego wraz z organizacją czasu wolnego, tzn. wyjazdami poza miasto. Jednak poważny był zarzut, że robota wykonana została na z góry zadany przez kuratorów temat, więc skutek jest taki, że każdy artysta opracował poletko, ale całość nie okazała się porywająca. Można by nawet powiedzieć, że się to kupy nie trzymało. Choć w sumie katalogowanie pewnych nieznanych nam, a raczej nieobecnych w namyśle nad miastem miejsc, tj. stacje benzynowe i motele przy nich, jakoś w nas zostało. Może dlatego, że już kiedyś zastanawialiśmy się nad kwestią nie-miejsc obecną w teoriach, które trawimy od czasu studiów pedagogicznych.



MAXXI sprawiło nam też przyjemności. Wszyscy zgodziliśmy co do tego, że wystawa zdjęć była bardzo dobra, choć wobec XXI wieku pozostawała raczej zdystansowana. Jeżeli kryterium współczesności miało być to, że oglądamy to wszystko w XXI wieku, to każde muzeum jest MAXXI.



Samo muzeum było ciekawe zwłaszcza pod względem architektonicznym, ale i rozczarowywało nieco, gdyż sporo sal, a nawet całych pięter było zamknietych. Interesująca społecznie była sala przedzielona ekranami na podłodze – ekrany leżały kilka metrów pod szybami, przez co stający nad nimi mieli lęk wysokości taki, jak zwykle przy chodzeniu po szklanej, przezroczystej podłodze. Ze zdziwieniem patrzyliśmy jak wszyscy próbowali przeskoczyć metrową zaledwie „przepaść” i jak nam samym drżały nogi przy chodzeniu po szkle... Wysiłek ten trzeba było powtórzyć, bo odcięty przepaścią fragment muzeum okazał się ślepym zaułkiem.


Najciekawszym elementem muzeum była chyba (poza kawiarnią z dobrą kawą i ciastem) przestrzeń na zewnątrz – według projektu, który wygrał konkurs dla młodych architektów. Konstrukcja tam umieszczona składała się z podestu i miękkich siedzeń i bardzo fajnie nam się tam odpoczywało, a Jasiek nawet na trawce obok nawiązał znajomość z małą dziewczynką. Nawet tak małe dzieci jak nasze wydają się rozumieć, że są inne od dorosłych i podobne do siebie - zauważyła matka drugiego malucha.






Interesujące w zwiedzaniu muzeów i w całej tej turystyce jest organizacja doświadczenia. Niesamowite jak wiele osób zatrudnionych jest w ochronie. Chronią rzeczy lub nas przed nami samymi. Patrzą jak patrzymy, poganiają, gdy przystajemy, przypominają o konieczności zachowywania ciszy, gdy mruczymy pod nosem. Trzeba przyznać, że ze wszystkich rzymskich doświadczeń MAXXI było pod tym względem najprzyjemniejsze. Interesujące w muzeach jest to, że nikt nie pyta, co z ich zwiedzania wynikło. Zupełnie inaczej niż w tradycyjnej szkole, a przecież edukacyjne cele instytucji podkreślane są wszem i wobec. Żadnego testu na koniec. Nikogo absolutnie nic nie obchodzi co my z tego mamy, dopóki pozostawiliśmy po sobie taki sam stan, jaki zastaliśmy. A pytanie „Co my z tego mamy?” mogłoby napawać trwogą tych, którzy podporządkowując się regułom MAXXI nie zrobili sobie w muzeum żadnego zdjęcia! Cały przemysł turystyczny wydaje się rozrastać w obszarach, które są efektami ubocznymi zwiedzania, tzn. trzeba coś zjeść, napić się, odpocząć. Zasadniczo nie są to cele zwiedzania, ale konieczności, choć z czasem stały się dość autonomiczne. A może już samo to, że wybieramy takie, a nie inne miejsca do zwiedzania świadczy o naszej wystarczająco posuniętej degeneracji, tak że nikt nie musi zajmować się tym, co myślimy, ponieważ mniej więcej wiadomo, co myślimy i niewiele więcej jesteśmy w stanie wymyślić.



Z innych ciekawostek: Od początku pobytu w Rzymie – biegając między muzeami – szukaliśmy proszku do prania odpowiedniego do prania rzeczy niemowląt. Nigdzie nie było. Nawet w aptekach. Ostatecznie tata G trafił na odpowiedni płyn... w księgarni! Ludzie prowadzący księgarnie bywają „postrzeleni” - ci, szczęśliwie, na punkcie ekologii. Nasze tego typu zdobycze, których – tak jak np. dwóch rozpoczętych słoików miodu – nie potrafiliśmy porzucić, spowodowały, że zaczęliśmy przemyślnie się pakować, żeby nie przekroczyć limitu wagi naszych bagaży. Ostatecznie nadwyżka 300 gramów uszła nam „na sucho”.


Noc przed wylotem do Berlina okazała się dla wszystkich ciężka – zaczęła się późno (pakowanie po wieczornym spacerze i jedzeniu kasztanów), skończyła wcześnie (dojazd na lotnicho) i do tego była raczej bezsenna. Tylko niemowlęta dobrze ją zniosły, ale tych wśród nas nie było wiele. Kiedy wylądowaliśmy na stacji Termini, skąd mieliśmy pociąg bezpośrednio na lotnisko Fumicino, to okazało się, że nasze bilety nie działają na to połączenie. Mając 2 minuty do odjazdu dokonywać musieliśmy niezwykle szybkich czynów, ale ostatecznie zdobyliśmy bilety, skasowaliśmy je, choć satysfakcji z ich sprawdzenia nikt nam nie dał. Na lotnisku dziecko też dobrze jest mieć – lepiej niż oczekiwaliśmy. Na jedno dziecko przechodzimy w pięć osób przez bramkę priorytetową. Podczas lotu Jasiek nie sprawił najmniejszego kłopotu – zjazdł zanim na dobre wystartowaliśmy i spał tak, że przy lądowaniu musieliśmy prowokować go do ssania smoczka. Po wylądowaniu zdziwił nas brak przewijaków w toaletach, ale okazało się, że na Schonefeld są specjalne pomieszczenia do przewijania dzieci, lecz klucz do nich trzeba sobie pobrać w informacji. Mieliśmy też mały kryzys w zespole, gdy starły się dwie koncepcje zadomawiania się w nowym miejscu. Pierwsza to jak najszybciej kupić jak najlepszą mapę. Druga – map się nie kupuje, mapy się zdobywa penetrując infrastrukturę. Skończyło się na oddaniu w sklepie przy lotnisku mapy za 3,50 euro i zakupie mapy za 1 euro godzinę później. Aha, a na taśmę wydającą bagaże to w Berlinie nasz wózek wjechał dumnie jako pierwszy – dlatego pewnie tak długo czekaliśmy aż zacznie się wydawanie. Do głównego dworca (Haupbanhof) dojechaliśmy pociągiem regionalnym, bo nie chcieliśmy się przesiadać jadąc S-kami. Zresztą ulubiony bilet na pięć osób uprawniał nas do tego.


Stamtąd postanowiliśmy iść do biura, skąd mieliśmy pobrać klucze do naszego przyszłego domu. Mieszkanie okazało się lepsze niż na prezentujących je zdjęciach. Niestety od razu zaczęliśmy mocniej odczuwać mankamenty poprzedniego. Teraz mamy gorącą wodę ze ściany, a nie z bojlera. Mamy też promienie słońca wpadające do mieszkania i balkon, a nie... Nie ma co porównywać – tu we wszystkich pokojach mamy okna! No i chodniki, którymi szliśmy. W Rzymie szlibyśmy gęsiego zastanawiając się czy kółka naszych toreb wytrzymają nierówności. Fakt, że w Berlinie jest chłodniej – w Rzymie wyzdrowieliśmy. Kiedy kapitan samolotu podał, że na ziemi w Berlinie będą dwa stopnie Celsjusza, to wykrzyknęliśmy z bólu. A najgłośniej Magda.


Pierwszy dzień w Berlinie niektórzy z nas zasadniczo przespali, inni przebiegali. Najliczniejsi wrócili na dworzec – o dziwo! Tam pojedli (jeśli jest się tym, co się je, to Ich bin...), popili, a wracając zaczęli mieszać się z lokalną ludnością robiąc zakupy (choć w supermarkecie zagadał nas akurat Polak zachwalając cudowne właściwości picia wódki). Trudno opisać magiczny Berlin i radość z przebywania w naszych Niemczech. Ale próbować trzeba. Spróbujmy tak: mamy jacuzzi, ale nie możemy używać go po godzinie 20:00, podobnie jak zmywarki do naczyń, bo sąsiedzi mogą wtedy wezwać policję za zakłócanie ciszy. Genialne!    


Brak komentarzy: