w drodze

w drodze

piątek, 12 września 2014

I tyle nas widzieli...


Na deser czyli ostatni dzień zwiedzania, zostawiliśmy sobie „Pawilon wodny” obok największego parku w mieście, a podobno i w całej Portugalii. Zawiodło nas jednak przygotowanie, bo obiekt okazał się być w remoncie. Ale w parku spędziliśmy czas wspaniale i pewnie nie wybraliśmy się tam, gdyby nie nasza ciekawość i chęć zobaczenia nietypowej instytucji zajmującej się wodą. Żeby tam dotrzeć zrezygnowaliśmy ze zwiedzania muzeum narodowego (w niedzielę za darmo), w którym mogliśmy liczyć na XVIII-wieczne obrazy psów i ptaków, które z pewnością zachwyciłyby J (na ogół tylko te zwierzęta J zauważa na obrazach, a gdy to zrobi, trudno jest go od nich odciągnąć). Tak czy owak, zwiedzanie tego muzeum ograniczyliśmy do zmiany pieluchy w toalecie i wyciągnięcia zmęczonych nóg na kanapie w hallu.Zresztą tego dnia więcej rzeczy ominęliśmy - czasem celowo, czasem nie. Np. kościół Św. Franciszka chciałoby się zobaczyć, ale był nie po drodze, tak samo też z podróżą stateczkiem. Za to jedna z - podobno - najładniejszych na świecie księgarni, znana z Harry'ego Pottera odbijała od siebie turystów - bo niby niedziela...

Bliskie spotkania - piesek słusznie drżał ze strachu

To jest fajne

A to jest... bez palmy byłoby takie sobie  

Ślady dawnej świetności miasta
Poza miejscami, których nie zobaczyliśmy - z tego czy innego względu - były tez takie, które mimo wszystko zobaczyć się udało. Na przykład zegar z melodią i spacerującymi figurkami na ul. Św. Katarzyny - choć wyszliśmy z domu bez patrzenia na zegarek, to na miejsce dojechaliśmy dokładnie o 12:00 i akurat załapaliśmy się na show. Dla Jaśka, który jest zafascynowany wszelkimi zegarami (I-a!) było to fascynujące przeżycie.


Tak samo zresztą park, do którego w końcu dojechaliśmy - mimo zamkniętego pawilonu wodnego, było tam wszystko, co najlepsze - piłki, ptaki, pieski i dużo przestrzeni do biegania. No i jeszcze rowerzyści w kaskach. Chyba najlepsze miejsce w całym mieście, jeśli oceniać po radości, jaką sprawiło dziecku. Dużo lepsze niż oceanarium, które w tymże samym parku stało.


Epoka kamienia rzucanego


Wracając, przeszliśmy się jeszcze trochę wzdłuż oceanu, tam znów były nie lada atrakcje - latawiec i balon. Właściwie same dziecięce atrakcje tego dnia "zaliczyliśmy", ale sami przy tym też nieźle się bawiliśmy.

Spór na migi z tatą: P mówi "latawiec", J - "balonik".
Każde z nich widziało co innego, bo balon też był na tej plaży.

W poniedziałek przyszło nam w końcu wracać. Znów przez niby-Paryż (czyli pola i łąki, ale można było zjeść bardziej francuskie ciastka i kupić pamiątki oraz - co najważniejsze dla takich jak my kolekcjonerów - francuskie książeczki dziecięce). Nie było źle, choć 12 godzin w podróży potrafi jednak zmęczyć. Udało się na szczęście uniknąć opóźnień i przed 23:00 byliśmy w domu, gdzie czekała nas jeszcze oczywiście zabawa dawno niewidzianymi klockami i piłkami.



Niby pomaga babci...

...a po chwili uchodzi z jej bagażem


Podróże kształcą, męczą i brudzą
Po powrocie musieliśmy też odpowiedzieć sobie na pytanie „Czy było warto jechać do Porto?” Pytanie wydawać się może retoryczne, ale takie nie jest. Obejrzenie na własne oczy skutków wieloletniego już kryzysu finansowego w odległym mieście jest przedsięwzięciem dość kosztownym. A biorąc pod uwagę to, że J najbardziej zachwycało bieganie za piłką po parkach, zwierzęta, pachnące rośliny i zabawa z naszą trójką, to pytanie o sens męczenia się z samolotami wolimy sobie jednak na nowo otworzyć. Prawdopodobnie dużo lepiej odpoczęlibyśmy na jakimś aktywistycznym obozie gdzieś na zapadłej wsi. Naukowo niewiele wynieśliśmy z konferencji, bo rozdarcie między dzieckiem a pracą w słonecznych okolicznościach przyrody rozstrzyga się na ogół na korzyść dziecka. Na szczęście wiemy, że wartość podróży rośnie w czasie (w przeciwieństwie do wartości kupowanych przedmiotów), więc z czasem będziemy coraz bardziej zachwyceni tym, jak spędzaliśmy czas w Porto. Co zabawne, jednocześnie z dyskusją nad sensem takich podróży nasze oczy wychwyciły w sieci tanie możliwości lotu na Maltę. I cieszą się na tę myśl nie tylko oczy.


Brak komentarzy: