w drodze

w drodze

czwartek, 4 września 2014

Nogi w Porto


We wtorek ruszyliśmy na podbój pierwszej stolicy Portugalii.

Do zwiedzania Porto bardziej niż standardowa przydałaby się mapa hipsometryczna. Spodziewaliśmy się nierówności, mimo to ruszyliśmy wózkiem na spotkanie z tym miastem. Zaczęliśmy od szukania pieluszek, bo rano okazało się, że tak zoptymalizowaliśmy pakowanie, że zapomnieliśmy o nich. J nie odróżnia owoców od piłek, więc już w sklepie bardzo cieszył się z pomarańczy. Próbował nimi rzucać., ale obyło się bez strat.

Kiedy ruszyliśmy w kierunku uniwersytetu, okolica okazała się utkana z autostrad. Przedarliśmy się mimo wszystko na kampus. Na wydziale goszczącym konferencję spotkaliśmy więcej osób z wózkami, co było miłe. Sam budynek miał też liczne podjazdy, które umożliwiały zmianę pięter, bez konieczności używania wind. Po zalogowaniu się, rzuceniu tzw. okiem na ofertę wydawców i odwiedzeniu kampusowej kafeterii, ruszyliśmy w miasto.

Dawniej kafelki

Dziś graffiti
Kupowanie biletów w Porto nie należy do najłatwiejszych. System zbliżony jest do tego w Goteborgu w Szwecji, czyli doładowujemy kartę, a nie kupujemy kolejne karteczki. Zorientowaliśmy się zresztą, jak już trochę za dużo tych kart kupiliśmy... Na przystanku był na szczęście człowiek, który pomagał pasażerom zorientować się w sytuacji. W metrze jedna z pasażerek zdziwiła się widokiem J, ponieważ wydał jej się wierną kopią jej dziecka. Próbowała udowodnić to podobieństwo – jej zdaniem urzekające – pokazując zdjęcie swojego syna nam i współpasażerom. Wszystko jej się zgadzało oprócz wielkości dziecka, czego można się było spodziewać, bo już się nasłuchaliśmy, że nasz mały J podobno duży jest.
Nowy znak migowy - balonik, do opisywania kolejki linowej,
ludzie myślą, że J przesyła im buziaki :*

Powywieszane ubrania dają się czytać!
Dotarliśmy do nabrzeża. Niby fajnie, ale brak barierek spowodował taki skok naszej czujności, że w połączeniu z żarem z nieba, odebrało nam to siły potrzebne do przemieszczania się. Wylądowaliśmy w kawiarni, w której kelnerzy próbowali trochę namolnie zaprzyjaźnić się z J, co regularnie przynosiło odwrotne skutki. Włóczyliśmy się po centrum bez wielkiego planu, ot tak, żeby poczuć skalę miasta i jego atmosferę. Nachylenie ulic okazało się nie lada wyzwaniem, któremu dawaliśmy radę, bo była w nas moc pionierów.

Katedra, most, dachy...



Kontakt ze sztuką

Słaniając się, dotarliśmy, po przejściach, do muzeum fotografii. Gdy weszliśmy do sali dla dzieci, to nie byliśmy w stanie jej opuścić. Sala była wyposażona minimalistycznie, co dawało kuriozalny efekt w połączeniu z jej wielkością, a przy okazji tworzyło niezłe echo. No i były kraty w oknach, co doskonale oddawało ducha tego miejsca – kiedyś więzienia. W innych salach oglądaliśmy zdjęcia dawnych więźniów oraz akty osób prostytuujących się. Innych pięter, poza tym wyposażonym w salę dla dzieci, nie zwiedzaliśmy, bo i wind nie było.

Spostrzec kota - dobrze, dojrzeć motyla - lepiej 

Nie, nie zsunęliśmy stołów


Gdy nabraliśmy sił (banany + czekolada), to wywlekliśmy się z budynku i ruszyliśmy na plac zabaw do pobliskiego parku. A stamtąd spokojnie w kierunku domu, co zajęło nam kolejnych kilka godzin. Można powiedzieć, że czujemy teraz to miasto bardziej niż cokolwiek innego. Zwłaszcza nóg nie czujemy.

Brak komentarzy: