Topiliśmy zamiast prać w
Szwajcarii
Wylądowaliśmy w
Lozannie. W informacji turystycznej powiedzieli nam, że kemping jest
już pełny, bo odbywają się mistrzostwa świata w biegach na
orientację. Bardzo miłej pani udało się jednak wynegocjować tam
dla nas małą przestrzeń na nasz namiot. Kemping nie gdzieś w
górach, ale nad samym jeziorem! Szwajcarzy doprowadzili kempingi do
jeszcze wyższego poziomu rozwoju. Tylko część pól przeznaczona
była pod namioty. Duża część pod kampery. Ale chyba najwięcej
miejsca zajmowały ogromne przyczepy przerobione w domki, z których
każdy wyglądał inaczej, a wszystkie na mocno już tam zakorzenione
(kwiaty, rynny, szafy). My znaleźliśmy świetne miejsce pod
drzewem, gdzie słońce nie przygrzewało zbyt mocno, choć nie
wzięliśmy pod uwagę złośliwych ptaków mieszkających nad
nami...
Swoją drogą, fajnie
byłoby gdyby ogródki działkowe, które przecież wymyślone
zostały po to, by klasa robotnicza miała szansę spędzać wakacje
poza miastem, udało się w Polsce uratować choćby w takiej
okrojonej, ale dostępnej wszystkim formie kempingu.
Co bardzo miłe, wykupując
nocleg w Lozannie dostaje się bilet na komunikację miejską na cały
czas pobytu. Jeszcze zanim rozłożyliśmy namiot zaczęło
przelotnie kropić, a kiedy usiłowaliśmy zrobić szwajcarskie
zakupy (słoik z sosem, bagietka, tabliczka czekolady), zaczęło
lać. Jakoś przeczekaliśmy deszcz i udaliśmy się na spacer wzdłuż
jeziora, do St. Sulpice, a potem z powrotem przy lekkiej pomocy
autobusu. Jeziorko wyglądało pięknie, trochę nawet zbyt pięknie,
bo przypominało sentymentalne obrazki, tu mostek, tam drzewko, gdzie
indziej pień udający ławeczkę. Na dodatek w St Sulpice czekała
na nas podwójna tęcza! Żadne nasze zdjęcie nie potrafi oddać
ogromu ani intensywności kolorów tej tęczy. Wyrastała z jeziora i
aż żarzyła się kolorami. Sprawiała, że zmęczone nasze oczy
otwierały się szeroko ze zdumienia, usta śmiały się, a nogi
chciały iść i zwiedzać dalej i więcej.
Następny dzień
spędziliśmy trochę wylegując się i piknikując, do czego Lozanna
wydaje się stworzona, a trochę zwiedzając to w sumie niewielkie
miasteczko. Załapaliśmy się nawet na wycieczkę z przewodniczką
po katedrze (największej w Szwajcarii podobno), gdzie twardo
udawaliśmy, że rozumiemy wszystko, co nam pani opowiadała
spokojnym francuskim głosem.
Szwajcaria okazała się
nieprzyzwoicie droga. Musieliśmy ograniczyć wizyty w barach i
restauracjach do jednego falafla, a poza tym wrócić do tradycji
piknikowania przy zakupach z supermarketu. [Dzielenie posiłków z
wróblami (i krukami) ma jednak swój urok i jakoś „odejmuje
lat”.] Czy warta swojej
ceny trudno powiedzieć, bo kojarzyła nam się z jednym wielkim
uzdrowiskiem, gdzie właściwie jeziorko (ponad 300m głębokości w
niektórych miejscach i zbyt długie nawet na rower) było
najciekawsze. Mimo to, topiliśmy tam pieniądze, zamiast je prać
jak korporacje tytoniowe ulokowane wzdłuż jeziora i nieopodal
siedzib administracji zarządzającej światowym sportem. Żebyśmy
sobie chociaż ubrania w tej Szwajcarii poprali, ech.
Rano (we wtorek)
nieśpiesznie spakowaliśmy się (zachwycając się urokiem słowa
'śpiwór' i możliwością użycia go jako imię męskie),
wsiedliśmy do pociągu do Genewy i pojechaliśmy obejrzeć sobie
miasto. W informacji turystycznej zamiast zwykłej mapy dostaliśmy
jakąś propagującą zdrowy tryb życia, przestrzegającą przed
brakiem ruchu i pokazującą, gdzie warto iść na piechotę, czego
usłuchaliśmy dodając do spacerku element biegu, kiedy okazało
się, że pociąg do Lyonu odjeżdża niebawem. Tak więc po 2
godzinach w Genewie wsiedliśmy znów do pociągu i jedziemy do Lyonu
na spotkanie kolejnych przygód.
Śpiwory/Myśliwory
lozańskie
Polało się kwaśne,
czerwone wino
na mą koszulkę jasną,
ostatnią czystą
gdy otwierałem je z dawną
dziewczyną
korek się skruszył, a
płyn w twarze trysnął
Uczta w namiocie jak kot
teraz w worku
my w nim w popłochu, a na
zewnątrz –
cuda!
Dzisiaj wytrawnie będzie
nam w śpiworku
a na jutro sangria żonie
się uda.
Zostańmy tak jeszcze
jeden wieczorek
Wciśnięci
w worek, myśli śpiworek.
Przygód ciąg dalszy
Lyon okazał się większy
i mniej ciekawy z perspektywy dworca niż się spodziewaliśmy.
Dworce tak duże jak ten lyoński lub, na przykład, mediolański są
światami intensywnego ruchu. Trudno w takich (nie)miejscach
zatrzymać się, oprzeć. Ściany pełnią tam dodatkowe funkcje
(informacja, bankomaty, automaty do biletów, wystawy), więc gdzie
nie przystanąć to zawsze komuś na drodze. Odetchnąć można tylko
w kolejkach do kas lub do informacji. Ale tam ruch jedynie zwalnia,
rzadko zupełnie ustaje. Ludziom schwytanym w kolejki wyostrzają się
zmysły, ale wielu udaje się mimo otaczającego zgiełku zachować
spokój. Kiedy wychodzi się z takich wielkich i pełnych ludzi
dworców, to tak jakby opuszczało się zamek lub miasto, więc
okolica zazwyczaj jakoś rozczarowuje. Na zewnątrz wszystko dzieje
się wolniej, mniej jest jednoznaczności, czyli „strzałek” i
okolica jakby bardziej żyła dla siebie, niż dla obsługi ruchu. A
w Lyonie, do tego, upał był okropny, nigdzie nie było planów
miasta, więc zdecydowaliśmy się jechać dalej.
Najpierw w informacji
kolejowej dowiedzieliśmy się, że możemy bardzo łatwo dojechać
do wytęsknionego Aix-en-Provence
lub Avignonu, a potem bez problemu wsiądziemy w TGV i za półtora
euro dopłaty będziemy w Brukseli w pięć godzin. Rozmarzyliśmy
się. Czyli możemy jechać na południe, a potem szybciutko na
północ... Zobaczyć Avignon i tego samego dnia być na naszym
ulubionym kempingu z basenem! Niestety po wystaniu w kolejce do kasy
okazało się, że dopłata za szybki pociąg to nie półtora, lecz
ponad pięćdziesiąt euro :( Jazda na południe wydawała się teraz
bez sensu, więc ruszyliśmy na północ do Dijon. Fotele w pociągu
były tak mięciutkie, że nie mogliśmy się oprzeć i zasnęliśmy...
Szczęśliwie obudziliśmy się w Dijon, szybko wysiedliśmy i
udaliśmy się do informacji turystycznej. Tam bardzo miłe, choć
niemówiące po angielsku panie wytłumaczyły nam, że miasteczko
jest piękne, wieczorem odbywają się koncerty w parku, kemping jest
bliziutko, jest tani i na pewno znajdzie się miejsce. Cudownie! Tyle
że po pół godziny drogi w kempingu okazało się, że jest
zapchany i na nasz namiocik miejsca nie ma. Więc źli na całe
miasto (dostało się też ichnim musztardzie i majonezowi) i
niechętni do powrotu do tej samej informacji, żeby szukać hoteli,
ruszyliśmy na dworzec i wsiedliśmy do pociągu do Reims, w końcu
to miasto królów, więc może przyjmie nas godnie ;)
W sumie to ciekawe
dlaczego wybieramy jedne miasta, a rezygnujemy lub czasem nawet nie
zauważamy innych. A w samych już miastach, dlaczego wybieramy jedne
ulice, a omijamy inne. Dopiero przy wielkich liczbach turystów
widać, że ich uwaga nie rozkłada się ani równomiernie, ani
normalnie. Włócząc się po Weronie widzieliśmy przykładowo tłumy
ludzi w lodziarni na jednej ulicy i ich zupełny brak w lodziarni
ulicę obok. Z jednej strony ludzie po prostu optymalizują ruch i
niektóre lodziarnie okazują się po prostu po drodze do polecanego
i oznaczonego na mapie punktu. Z drugiej, drepczemy po śladach
innych i jeżeli lodziarnia stoi pusta, to
znaczy dla nas, że stoi pusta nie bez powodu. Ale czasami
wystarczy, że pojawia się tam jeden „lokals” i nawet niczego
nie kupując powoduje, że jako turyści możemy zdecydować, że oto
przestaniemy podążać za resztą tłumu turystów i zaczniemy
podążać za „lokalsami” kupując lody w nieuczęszczanej
lodziarni. Pewną restaurację pełną „lokalsów” znaleźliśmy
w Weronie tylko dlatego, że ktoś anonimowy polecił ją na
wikitravel. Wybór Reims również umocnił się dzięki internetowi.
Oprócz tego, że jest grubszą czcionką na naszej mapie i jest
miastem kolejowym (a tylko takie nas interesują) po drodze do
Brukseli, to brat Piotrka –
Paweł odnalazł ślady obecności tamtejszych kempingów w sieci,
kiedy rozczarowani Dijon prosiliśmy go smsami o wskazówki. Tak,
podróżujemy bez internetu w smartfonach. Tak, wiemy, że to
„średniowiecze”. Miało być odrobinę „retro” :p
Nastawiając
się na miasto królów mocno zdziwiliśmy się wychodząc z pociągu,
gdy nasze nozdrza przeniknął nieopisany słodkawy odór. Odór ten
przypominający nieco zapach bezdomności lub gnijących cukierków
(?! if you know, what I mean) roztaczał się dużo dalej niż na
samym dworcu i jego okolicach. Idąc główną ulicą (jedyną żywą
o 21:30) szukaliśmy hoteli (!), ale wszystkie wyglądały jak
speluny. Do jednej nawet weszliśmy, gdzie pan jak tunezyjski kupiec
wypytywał nas skąd jesteśmy, by potem z rozbrajającą szczerością
powiedzieć, że ceny, którymi się reklamują na zewnątrz są
tylko po to, by przyciągnąć turystów, b w rzeczywistości są
dużo wyższe. Wyzwaliśmy go od oszustów i uszliśmy w poszukiwaniu
kempingu lub hostelu, bo hostele jeszcze w naszym mniemaniu miały
atmosferę jakąś przyjazną, bycia z innymi, internetu, młodości
itp. Znaleźliśmy oba, co było dosyć niespodziewane, gdyż kemping
okazał się wyłącznie dla camperów, ale za to był w tym samym
miejscu i hostel. Może nie trzygwiazdkowy, ale w końcu można było
się wyspać w łóżku, a rano czekało nas ogromne śniadanie!! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz