W sobotę nie mieliśmy już nawet
resztek sił, żeby coś napisać, wszystkie zjadło zwiedzanie
muzeum Uffici. Prawdę mówiąc, zastanawialiśmy się długo, czy
tam wchodzić, bo sztuka renesansowa nie należy do naszych
ulubionych, ale w końcu uznaliśmy, że skoro jesteśmy już we
Florencji, a to jest jedna z jej największych atrakcji... to może
uda nam się lepiej ją zrozumieć. Chyba się udało, ale nie
nazwalibyśmy tego przyjemnością. Muzeum wybitnie nieprzyjazne
zwiedzającym – bardzo niewiele miejsc do siedzenia, a całe
kilometry do przejścia. Zero interaktywności czy choćby jakiejś
próby narracji, opowiedzenia o tym, co widzimy. Po prostu mnóstwo
obrazów i rzeźb zestawionych razem. Audio guide nie wart swojej
ceny – tak jak i przy opisach pod obrazami zawierał głównie
informacje kto co namalował/wyrzeźbił i kiedy, co znajduje się na
obrazie i jakie były jego losy (kto kupił, w jakich był
galeriach...). Po kilometrach chodzenia nie ma to i tak żadnego
znaczenia, a coraz bardziej przeważa uczucie „co mnie obchodzi,
co kto kiedy namalował?”. Miłym zaskoczeniem była tylko sala bez
żadnych obrazów, ale z siedzeniami/miejscmi do leżenia, gdzie my
odpoczywaliśmy, a Jasiek flirtował z dziewczętami, wpatrzonymi w
niego gromadnie i twierdzącymi, że to on jest prawdziwym dziełem
sztuki. Generalnie wzbudzał sporo uciechy wśród zwiedzających,
zwłaszcza gdy sunął na czworakach po podłodze. A robił to
często, bo w wózku nie chciał siedzieć, a nosić go nie mieliśmy
już sił.
w towarzystwie rodzącej się Wenus |
Chłopaki i Tycjan |
Najciekawszym chyba wydarzeniem tego
dnia było to, gdy przystanęliśmy pod Palazzo Vecchio, żeby
wygrzać się trochę na słońcu zanim wejdziemy do muzeum. W pewnym
momencie dobiegł do nas dźwięk werbli i ukazali nam się panowie w
jakichś strojach z innej epoki. Odtańczyli taniec z flagami, a
następnie przekazali jeden z werbli mężczyźnie, który wszedł na
środek razem z żóną i córką. Mieli wielki balon, który w
pewnym momencie przekłuli i wypadły z niego małe baloniki.
Następnie wszyscy zgromadzeni krzyknęli „Vivat Florencja!” i
„Vivat małżonkowie!”. Najprawdopodobniej były to srebrne gody
:)
Pozostałą część dnia wypełniły
nam zakupy na kilku jarmarkach z produktami regionalnymi, no i
spożywanie tego. A wieczorem już opadnięci z sił, na leżąco
czytaliśmy o historii miasa i graliśmy z młodym w piłkę. Trzeba
przyznać, że nadspodziewanie dobrze nią rzuca, jak na swoje 8
miesięcy, ale też ćwiczy codziennie rzucając czym popadnie...