Do Kopenhagi dojeżdżamy wieczorem,
informacja turystyczna już zamknięta, więc jedziemy prosto na upatrzony
wcześniej kemping w Charlottenlund, w odległości spacerowej od Hellerupu, gdzie
kiedyś mieszkaliśmy i rzutu oszczepem od morza. Drodze na miejsce towarzyszy
totalna dezorientacja. Niby znamy to miejsce, jeździliśmy kolejkami wiele razy,
ale nagle nie możemy się połapać, jak dojechać na północ. Pociąg w tamtą stronę
okazuje się być operowany przez przewoźnika, który chyba nie respektuje naszych
biletów, dotarcie kolejką okazuje się dość skomplikowane, rozrysowane trasy
przeczą sobie (inna są na peronach, inne już w kolejkach) przez co do tego
samego pociągu wbiegamy i wyskakujemy trzy razy zdezorientowani, nie wiedząc
czy jechać nim. czy nie. Dziwne doświadczenie obcości i chaosu w miejscu, które
miało być znane i przewidywalne. W końcu
w kolejce pomoc oferuje mieszkaniec miejscowości, gdzie kiedyś sprzątaliśmy i
okazuje się, że to nie my zwariowaliśmy, ale wakacyjny remont torów odbywa się
właśnie na odcinku, którym mamy jechać i trzeba jechać na około, przeskakiwać z
peronu na peron itp.
W końcu docieramy do Charlottenlund, gdzie pijany Duńczyk
piękną angielszczyzną tłumaczy nam, jak dotrzeć na kemping oddalony o półtora
kilometra. Tam niemiła niespodzianka – recepcja zamknięta, a w oknie kartka, że
nie ma wolnych miejsc. I jedna miła niespodzianka – przed recepcją stoi
automat, gdzie okazuje się, że zostało ostatnie wolne miejsce gdzieś pod
armatami na mały namiot! Funkcja dodawania osób do namiotu jest zepsuta, więc
meldujemy się jako jedna osoba, przez co przez cały pobyt czujemy się trochę
nieswojo, nie wiedząc czy przy wymeldowaniu obstawać przy tym, że było nas
dwoje i dopłacić 200 koron, czy zaoszczędzić niemałą przecież kwotę (ok. 120
zł), ale czuć się nieswojo, jakbyśmy wpisywali się w narodowy cwaniaczy
stereotyp. W końcu stawiamy na oszczędność i pogodzenie się ze swoim bagażem
kulturowym i nawet kupujemy koszulkę z napisem „KombiNation”.
Wieczór jest jeszcze
stosunkowo młody, więc ruszamy na wspominki do Hellerupu, oglądamy sobie dom,
gdzie kiedyś mieszkaliśmy, plażę, przy której siadaliśmy, sklep, gdzie
robiliśmy zakupy itp.
Kolejny dzień mija również
na wspominkach. W końcu możemy ominąć informację turystyczną i zamiast chodzić
po śladach innych turystów czy przewodników, chodzimy po naszych własnych
śladach, zostawionych tu 4 lata temu. Trafiamy jednak też na największe
atrakcje turystyczne, takie jak Christiania, miasteczko hipisowskie
przyciągające ludzi w różnym wieku, gdzie wspomnienie genialnej wegetariańskiej
restauracji nie zawodzi nas. (Tu też obserwujemy zabawną scenę, gdzie dwóch
Duńczyków nawiązuje rozmowę po angielsku, po czym orientują się, że obaj są
miejscowi i szybko się żegnają).
Chodzimy też po sklepach
sprzedających tanie wspomnienia, w tym Søstrene Grene, gdzie kupujemy długie
drewniane łyżeczki do kompletu fantastycznych ogromnych kubków, jakie niedawno
dostaliśmy. Nie udaje się nigdzie kupić żadnej ciekawej duńskiej książki czy
słownika, więc trzeba zadowolić się gazetą na dworcu następnego dnia. Czasu na
wizyty w księgarniach niestety nie starczyło, bo niemal trzy godziny
podziwialiśmy muzeum sztuki, gdzie kiedyś bywaliśmy niemal co tydzień - muzeum
będące odwrotnością amsterdamskiego. Tu bilet nie kosztuje nic (Van Gogh - 14
euro!), a sale są prawie puste. Zbiory nie gorsze niż w brukselskim muzeum
sztuki, dużo Flamandów i Holendrów się przewija, do tego duńska sztuka
współczesna, a wyjaśnienia w informatorach i na ekranach przebijają płatne
audioprzewodniki wszystkich poprzednich muzeów. Nie mówiąc już o grach, w które
każdy może zagrać czy nowelce na temat jednego z obrazów (Ludwik XIII na łożu
śmierci), której wysłuchujemy, dając nogom odpocząć na tronie złożonym z
ławeczki i składanych stołeczków. Wrażenia niesamowite.
a laptopa ładujemy i pocztę sprawdzamy oczywiście w bibliotece miejskiej z kawą i rogalikami :) |
Po powrocie na kemping w
końcu udaje się popływać! W końcu, bo już prawie, prawie się udało w Lozannie
(ale woda zimna i niezbyt czysta), w Prowansji (gdzie mimo planów nie
dojechaliśmy), w Rotterdamie (gdzieś była plaża, ale nie dojechaliśmy) i w
Amsterdamie (woda w kanałach mulista, więc tylko zmoczyliśmy nogi, a na basen
nie zdążyliśmy przed jego zamknięciem). Teraz jednak udało się, choć nie
bezboleśnie, bo temperatura wody jak w Bałtyku, tylko fal nie ma, a na zewnątrz
wieczorem trochę już chłodno, więc trudniej się zmusić do dobrowolnego
ochłodzenia ciała.
Dzień kończymy piknikiem z
duńskim piwem, chlebkiem i serami, z których jeden niestety mimo najszczerszych
chęci i dezaprobaty dla marnowania jedzenia, ląduje w śmietniku. To już chyba
nasze trzecie podejście do duńskich szmaragdowych serków i wciąż jesteśmy
zadziwieni, jak to możliwe, że coś takiego jest produkowane i że nawet jak się
chce, to nie da się przełknąć... Nawet drugi ser o smaku ryby (fioński produkt
regionalny!) udaje się pochłonąć mimo pewnej niechęci.
Kolejny dzień zaczyna się
niezbyt szczęśliwie, bo w nocy budzi nas burza z piorunami (znak, że znów
będziemy podróżować z mokrym namiotem), potem jedno z nas (G) przeżywa swój
mały Woodstock tarzając się w błocie na drodze z namiotu do rozwieszonych wieczorem,
oczywiście mokrych, ręczników. Trochę dosuszamy rzeczy w suszarce i jedziemy
autobusem na dworzec. Tam znajdujemy wszystko, czego nam aktualnie potrzeba
czyli kawę i rogaliki. Niestety kawa (najmniejsza jaka jest, a są trzy rozmiary
kubków) okazuje się większa niż jakakolwiek ogromna podwójna kawa we Włoszech,
przez co znów jedno z nas (znów G) trzęsie się przez pół dnia.
Jedziemy pociągiem do
Varbergu, już w Szwecji. Szczęśliwie nikt nie sprawdza biletów (ani razu w Danii i Szwecji!!), bo chyba znów nie ten przewoźnik... Tam przesiadamy się na jedyny pociąg jaki jest, który
jednak nie dowiezie nas do Őxnered, gdyż znów są jakieś remonty na torach.
Wysiadamy na jakiejś małej stacyjce, skąd autobus dowiezie nas do Borrås
(próbujemy przypomnieć sobie coś z naszego pobytu tam 8 lat temu, ale poza tym,
że graliśmy jakiś mecz ligi szwedzkiej, który chyba przegraliśmy i że na jakimś
placyku stał jakiś pomnik, nie pamiętamy nic). Kierowca orientuje się, że sporo
osób musi dojechać dalej, do wspomnianego już Őxnered, więc wykonuje telefon i
decyduje się podwieźć nas tam, żebyśmy zdążyli na kolejny pociąg. Nie wszyscy
niestety rozumieją informację po szwedzku i tuż przed odjazdem autobusu
widzimy, jak Słoweniec, który jechał z nami w to samo miejsce i z tym samym
biletem oddala się w stronę dworca. To jego pierwszy dzień podróży z Interrail
i chyba nie skończy się w Oslo...
śledząc duńską giełdę |
Podróże autobusem nie
należą do naszych ulubionych, ale jakoś przetrwaliśmy, walcząc z chorobą
lokomocyjną i głodem, gdyż nasze zapasy jedzenia ograniczyły się do kilku
kromek chleba, paczki pomidorków i paczki mocno niemrawej już mieszanki sałat.
Po chwili zostają już tylko trzy pomidorki, których mimo chęci nie da się już
wcisnąć, a głód dalej męczy. Dojeżdżamy jednak do Őxnered, marząc o dobrym obiedzie i
obejrzeniu miasteczka, które na googlemaps wyglądało na leżące blisko jeziorka,
więc pewnie ładne. Niestety zarówno kierowca autobusu, jak i napotkana już na
miejscu mieszkanka powtarzają słowo 'ingenting', czyli nic...
Nie ma nic... ani
sklepu, ani restauracji, ani baru, ani nawet automatu z ciasteczkami, który
mógłby sobie stać na dworcu, na który trafia chyba wielu podróżników
kierowanych przez algorytm wyszukiwania połączeń systemu Deutsche Bahn. Jest
kilka ładnych szwedzkich domków, jest dworzec i tyle. Jeziorka też nie ma w
zasięgu wzroku. Wracając z krótkiej wycieczki po wiosce nagle odkrywamy całe
pole malin!!! Pięknych, czerwonych, a po bliższym badaniu okazało się, że
również niesłychanie słodkich! W perspektywie pustych żołądków przez następne
cztery godziny maliny wydawały się wybawieniem, a ich czerwień i mnogość
kusiła, żeby spędzić tam cały czas pozostały do odjazdu.
Może i tak by się
stało, gdyby to bardziej pechowe dziś z nas nie zorientowało się, że jest do
połowy już pokryte dziesiątkami mrówek i zaczęło odgrywać rolę Telimeny tańcząc
i próbując wypędzić zwierzątka ze spodni, spod spodni, z butów, torby, itp...
Piotrek rzucił się na pomoc, choć mocno był zajęty fotografowaniem kotki, która
nie chciała się odczepić i wciąż ocierała się o jego nogi. Wróciliśmy więc na
dworzec i częściowo w deszczu przeczekaliśmy pozostały czas do odjazdu pociągu
do Oslo.
Jednak są batoniki! Już próbowaliśmy zapomnieć o pustym żołądku oglądając jakiś szwedzki dokument o czarnych panterach (G pierwszy raz, P trzeci...), kiedy pokazała się informacja, że gdzieś w pociągu są przekąski! Trzeba więc było udać się na poszukiwanie i rzeczywiście był automat, który nawet przyjmował karty :) Niestety tylko czekolada lub batoniki, ale trudno obeżreliśmy się tymi batonikami, co było robić... W końcu wysiedliśmy na stacji Ski (dziwne, ale nie było tam gór), gdzie Piotrkowi na ulicy spadła z ręki obrączka, chyba z tego dzisiejszego niedojedzenia...
Ale tam już była cywilizacja, więc pochłonęliśmy falafla zanim przesiedliśmy się do Holmlii, gdzie już czekał na nas Tsewang :) Dzień niedożywienia zakończył się genialną kolacją (nasz ulubiony ryż z curry) i w końcu miękkim łóżeczkiem :)))