Kristianand właściwie nie był w
naszych planach, po protu został nam jeszcze jeden dzień kolejowy
do zużycia przed 01. sierpnia i pomyśleliśmy, że zamiast tłuc
się 8 godzin do Stavanger, zrobimy sobie przystanek gdzieś po
drodze. A Kristiansand jest piątym największym miastem w Norwegii,
więc wybór padł właśnie tam.
Trudno powiedzieć, żebyśmy zobaczyli
miasto, bo właściwie oglądaliśmy je tylko po drodze na kemping –
przechodząc przez ulicę sklepową, typową dla miast
skandynawskich, potem przez inną ulicę pełną salonów tatuaży i
sex shopów, przez most, dalej wzdłuż domów przy wybrzeżu, gdzie
zamiast samochodów mieszkańcy parkują jachty... Wyobrażaliśmy
sobie, jakby to było, gdybyśmy tu mieszkali... spokojnie,
luksusowo, nudno... w końcu zaczęlibyśmy prosić, wzorem Stewarta
Lee, przyjaciół „Please, come and stay! Please, come and stay!
Please, come and stay! Please, come and kill us!”.
Dalej
droga się zgubiła i weszliśmy w gąszcze, tam trochę błądziliśmy
przez krzaki, plażę i trawę, bo Piotrek robił wszystko, żeby
ominąć górkę i wolał iść dziką drogą... Kemping miał być
czterogwiazdkowy, z zewnątrz wyglądał tragicznie, ale w środku
okazało się, że jest wewnętrzna plaża, kawiarnia i bajery.
Zjedliśmy więc sobie kolację w towarzystwie mew, na skale z
widokiem na plażę i boisko do siatkówki i pospacerowaliśmy trochę
po wybrzeżu.
Rano też nie bardzo chciało nam się wychodzić, bo
ciągle padało, więc ruszyliśmy dalej dopiero popołudniu. Trzeba
było coś zjeść, bo dziwaczne, bardziej słone niż słodkie
ciasteczka figowe nie wystarczały... Supermarket obok jakiś ubogi,
podzielił się z nami wyłącznie bułkami i kefirem. Za to
długowłosy pan stojący w w budce przed ratuszem z napisem „100%
wegetariańskie jedzenie indyjskie” podzielił się pysznym daniem
indyjskim i dwoma herbatami z mlekiem, które tu w Norwegii uczymy
się pić :)
Niestety
pod względem pogody miasto jest gorsze niż jakiekolwiek inne do tej
pory, deszcz i chmury zmieniały się dyżurem z palącym słońcem
raz na kilka minut, a my gimnastykowaliśmy się to nakładając, to
zdejmując płaszcze przeciwdeszczowe (Piotrek doszedł do wprawy i
robił to już w marszu, mimo objuczenia dwoma torbami, plecakiem i
kefirem). W słońco-deszczu
też wbiegliśmy do pociągu i jedziemy już sobie w kolejnym pociągu
z internetem na spotkanie Gacka :)