Po każdym zjeździe przez wielkie Z, następuje w końcu zjazd przez małe z, choćby w postaci rozjazdu. Zmęczenie miesza się z zażenowaniem, a beka z internetowych komentarzy na temat Zjazdu z euforią wynikłą z uwolnienia skrzynki mailowej od wiadomości kierowanych do sekretariatu. Przepracowani pozdrawiają się antyfaszystowskim „nigdy więcej”.
Pełni obaw ruszyliśmy w podróż z niemowlakiem. W zasadzie wszystko może wywołać u dziecka niezadowolenie i w konsekwencji napad płaczu, ale po czterech miesiącach razem, znamy się z Jaśkiem już na tyle, by ufać, że wspólnie znajdziemy rozwiązanie każdego kryzysu. Problemem jest nie tyle sam płacz dziecka – prawdopodobnie najbardziej irytujący dźwięk dla człowieka, czyli również współpasażerów – lecz to, czego symptomem może okazać się jego ewentualna eskalacja. To znaczy, im bardziej dziecko płacze, a my staramy i nie trafiamy w potrzebę, tym bardziej staje się oczywiste, że w ogóle nie rozumiemy się z dzieckiem. A jeżeli dziecko odkryłoby to, że cała ta nasza z nim komunikacja opiera się zaledwie na zgadywaniu, to mogłoby zastąpić sygnalizujący potrzebę chlip w przejęty egzystencjalnym cierpieniem ryk.
Najwięcej naszych obaw budziła kwestia wywołującej ból uszu różnicy ciśnień podczas startu i lądowania samolotu. Dbaliśmy o to, by mały „miał ssanie” w samolocie. Towarzyszło temu kilka akrobacji. Do niemowlaka dodają na pokładzie pas, który – po owinięciu nim dziecka – należy wpiąć w fotelowy pas dorosłego. Pierwszy typ akrobacji polega na tym, by zrobić to mając dziecko w chuście (węzeł „podwójny X”). Drugi typ akrobacji był konsekwencją sukcesu polegającego na skutecznym przypięciu dziecka do taty i wystąpienia nagłej potrzeby połączenia ust dziecka z piersią mamy. Mimo to, przetrwaliśmy 3 godziny lotu bez większych ekscesów, choć przy podchodzeniu do lądowania (ale nie lądowaniu jeszcze) przez chwilę zapowiadało się hałaśliwie, gdy mały „wymusił” na tacie przyjęcie pozycji stojącej, ze sobą w chuście.
Od momentu lądowania nasze plany zaczęły się „rozjeżdżać”. Okazało się, że wózek dziecięcy, który zdaliśmy tuż przed wejściem na pokład, dużo trudniej jest odzyskać niż nadać. Okazał się ostatnią wydaną nam na lotnisku rzeczą. A potem czekaliśmy na autobus, który miał nas zabrać o 21:00 do centrum. Bilety wykupiliśmy w sieci, żeby nie marnować czasu na lotnisku. Gdy w końcu doczekaliśmy się i ok. 21:15 podjechał autobus naszej firmy, szybko wsiedliśmy i czekaliśmy aż zacznie się „nadganianie”. Nic takiego jednak się nie działo. Powolne zachowania obsługi i ludzi dookoła łatwo dało się interpretować jako „włoskość”, tzn. nikt nawet nie powinien oczekiwać, że autobus odjedzie przed 21:30, bo Włochy to „taki przecież kraj”. Z podziwem obserwowałem jedną z pasażerek, która ze spokojem skręcała i paliła papierosa, podczas gdy autobus ruszyć mógł przecież w każdej chwili. Z czasem zrozumieliśmy, że nasz właściwy autobus odjechał przed czasem (prawdopodobnie pełen), a my siedzimy w kolejnym z rozkładu i nikomu prócz nas nie wydawało się, że czas nagli. To, jaki ten kraj jest, zależało więc głównie od obserwatorów.
Takie doświadczenia nastrajają podejrzliwie do wszelkich osądów. Jedziemy autobusem, ciesząc się z tego, że w końcu w ogóle jedziemy. Z radia leci muzyka, zza pleców słychać coś jak gdyby włoski program telewizyjny, tzn. krótkie wymiany zdań, śmiech i brawa publiczności. Internet na pokładzie, więc ludzie konsumują. Ale czy nie jest odrobinę zbyt podejrzane, że ten szum, w szczególności głupawy – za(prawie)pewne – program, wcale mi nie przeszkadzają? Gdyby to było w Polsce, niewykluczone, że poprosiłbym osoby siedzące za mną o ściszenie. A tu nic, pełen luz. Czyli co – nie rozumiem, więc jest OK? No to świetny mi się urlop zapowiada. Obym tylko nie próbował niczego zrozumieć!
Pierwszy dzień w Rzymie jest świetny. Tak to już pewnie w ogóle jest z pierwszymi dniami w nowych miejscach. Gorąc jeszcze nie jest upałem. Odległość z wynajętego mieszkania do centrum nie wydawała się nie do przebycia piechotą. Wszystko, co warto zobaczyć, można jeszcze zobaczyć potem. Ponieważ możemy wszystko, a wszędzie gdzie dotrzemy Tata G opowie coś interesującego, więc cele tego dnia wyznaczamy ad hoc. Po pierwsze znaleźć tereny zielone. Miło byłoby usiąść w parku. Nie było nam to jednak dane – wszelkie zielone miejsca na mapie okazały się zamknięte - ale w trakcie długich poszukiwań zdobyliśmy Kwirynał – jedno z siedmiu wzgórz, na których ulokowany był starożytny Rzym. Naszą wyrosłą z polsko-złoto-jesiennych deficytów żądzę ciepła potwierdziliśmy, robiąc sobie przerwę sałatkową na niezacienionym placu, w południe, w pełnym słońcu – oczywiście. Był to chyba jednak punkt przegięcia, po którym zmierzać zaczęliśmy w dół – w poszukiwaniu środka transportu, który zabrałby nas do domu z pełnymi siatami zakupów (szczęśliwie na te siaty był jednak wózek, w którym nie zawsze chciało jeździć dziecko). Z domu już się jednak tego dnia nie podnieśliśmy ku przygodzie. Ot, po prostu, mieszkamy sobie w „wiecznym mieście”.