Fitness
Dziś (w niedzielę) dzień rozpoczął się
od ćwiczeń odchudzająco-wytrzymałościowych, czyli 40-minutowego marszobiegu z
obciążeniem, wynagrodzonego widokiem odjeżdżającego pociągu i możliwością
nieskrępowanego planowania dalszej podróży bez ograniczeń związanych z
poprzednimi nierealnymi już planami dotarcia do wciąż wspominanego przez nas
kempingu w Aix-en-Provence. Dojechaliśmy do Mediolanu, tam trzy pociągi do
Szwajcarii prześcigały się, żeby nam zaimponować i odwrócić naszą uwagę od
lokalnych włoskich, aż w końcu zdecydowaliśmy się na podróż do Lozanny, gdzie
jeszcze niedawno wyobrażaliśmy się, że moglibyśmy mieszkać. Czas było więc
zweryfikować nasze wyobrażenia, a wcześniej odpocząć w pociągu z widokiem na
góry i jeziora, spisując obserwacje i przemyślenia, które były z nami już jakiś
czas.
Gdy dużo podróżuje się, to
w końcu trzeba zapytać “dlaczego?”. Dlaczego podróżujemy? Zabawne, że to
pytanie pojawia się dopiero w trakcie podróży. Nie pytaliśmy się o to w
Gdańsku. Zaczęliśmy się nad nim zastanawiać dopiero w Monachium. Pewnie nie bez
znaczenia była lektura “Smutku tropików”. Wydaje się, że wszystko czego
potrzebujemy do życia mamy w jednym miejscu. Podróż wiąże się z niewygodami.
Pytania o sens podróży nie sposób nie zadać, gdy jest się na kempingu z
tysiącami turystów z wielu krajów. Większość ludzi spała tuż obok lub w swoich
przystowanych do tego celu samochodach. Więc żyjemy razem na trawnikach,
zaledwie kilka metrów od siebie, a nie ma między nami żadnych, w zasadzie,
interakcji. Nie mówimy sobie nawet “dzień dobry”. Co więcej, nasze relacje z
innymi ludźmi ograniczają się do osób, które świadczą nam róznego typu usługi
za pieniądze. Wszyscy jesteśmy dla siebie mili, płacimy i rozchodzimy się i
pewnie nigdy już więcej sie nie poznamy. Utopia Adama Smitha ziszcza się tak
właśnie.
Być może o to właśnie
chodzi w podróży. Jest to społecznie akceptowana alienacja. Przez kilka tygodni
można żyć bez inwestowania w związki z ludźmi, lecz jednocześnie wciąż cieszyć
się bliskością społeczeństwa. Tego nie dałoby się przeżyć pozostając w zwykłym
naszym miejscu, gdzie jesteśmy częścią wspólnoty. Tam zawsze dba się o relacje,
bo bardzo szybko może się okazać, że poza “sklepową” relacją wzajemności (ang.
Reciprocity), mamy z przypadkowymi ludźmi więcej wspólnego: znamy się, mamy
wspólnych znajomych, interesy itp. W konsekwencji, zależy nam na ludziach i
trudniej byłoby ich ignorować.
W nasze rozważania o
sensie podrózy wpisała się rozmowa z kobietą z Bydgoszczy w pociągu relacji
Monachium – Wenecja. Ona nazwała podróżowanie “polowaniem na piękno”. Tylko co
to za piękno i co to za polowanie? Większość rzeczy, na które kierujemy aparat
nie ucieka, położona jest w przestrzeni publicznej, czasem o ograniczonym
biletami dostępie. W krótkim czasie nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, co
fotografujemy. Nasze wrażenia są jakoś powierzchowne, ale cieszymy się z tego,
że w ogóle są możliwe. Nie jesteśmy w stanie z ignorancją równą obecnej spojrzeć
na Gdańsk. Wszystko tam uwikłane już będzie w ludzi i politykę. Przykładowo,
oceniamy w czyim interesie coś zostało uwidocznione, kosztem czego i kogo.
Czerpanie przyjemności z
alienacji jest dziwne. Wiemy, że jesteśmy w stanie przekroczyć przepaść jaka oddziela nas teraz od innych ludzi i
nawiązać głębsze relacje. Przykładowo, moglibyśmy podróżować autostopem.
Poznawać nowych ludzi, opowiadać im o sobie i wysłuchiwać ich historii. To
pasjonujące przeżycie. Wiemy też, że nie musimy spać na kempingu. Moglibyśmy
wysłać kilka emaili przez couchsurfing i pewnie znaleźlibyśmy miłych ludzi,
którzy ugościliby nas, oprowadzili po swoim mieście, opowiedzieli wspaniałe
historie, pokazaliby nam jak mieszka się w danym miejscu. Po takiej podróży
pamiętalibyśmy ludzi, nie tylko miejsca.
Bo nas na to stać? Bo
słuchanie innych ludzi kosztuje czas? Bo nie chce nam się opowiadać o naszym
życiu kolejnym przypadkowym osobom? Po części tak pewnie jest, ale jest też
przyjemność bycia we dwoje wobec takiego wyobcowanego świata.
Episteme
Na wszystko patrzymy
podwójnymi oczyma. Oglądamy wspólnie te same miejsca z delikatnie tylko różnych
perspektyw. Wzajemnie gwarantujemy sobie istnienie rzeczywistości, a to ważne,
bo czasem wspomnienia wydają się nierealne:
–
Byliśmy
kiedyś w operze?
–
Tak, w
Weronie, ale wyszliśmy przed końcem, bo zakończenie było przewidywalne.
Gwarantowanie sobie
rzeczywistości przejawia się też tym, że czasem, może po latach, jakiś widok,
smak lub zapach przywołuje w pamięci jednej osoby jakichś określony fragment
odwiedzanego miasta i nawet po krótkim opisie tego przeżycia, jesteśmy w stanie
“być tam oboje”, czyli dopowiedzieć sobie zapomniane fragmenty budynków,
dialogów, uczuć itp. Przeżywając podróż w ten kolektywny sposób, uczymy się jak
różni jesteśmy. Patrzymy na to samo, lecz widzimy co innego. Mocno odczuwamy
to, idąc ulicami, zwracamy wtedy uwagę na zupełnie inne szczegóły (różnych ludzi,
różne napisy na ścianach, różne budynki) i pokazujemy je sobie nawzajem
zdziwieni, że jednej osobie udało się wypatrzeć tak niezauważalny dla drugiej
szczegół. W muzeach eksperymentujemy (ostatnio Pinakoteka Moderne w Monachium)
stając przed tymi samymi obrazami, na uszach mając te same opowieści z
audioguide'a, a mimo to efekt jest różny. I jest o czym rozmawiać :)
Normalno
Jedziemy pociagiem z
Mediolanu do Lozanny. Ciasno. Chyba wszystkie miejsca porezerwowane i chyba
wszyscy z wakacyjnymi bagażami. Ledwo upchaliśmy nasze plecaki, a przecież duże
nie są. Ale po nas przychodzą kolejni podróżni, w tym para młodych Rosjanek z
dużymi walizkami, które nigdzie się nie mieszczą. I w końcu jedna mówi do
drugiej, że walizki będą stać “normalno” w wąskim korytarzu, obok foteli.
Oczywiście taka normalność nijak ma się do normy, czyli do tego, gdzie znajdują
się wszystkie pozostałe bagaże. Pod tym względem jesteśmy Rosjankami :)
Bolesna bliskość ludzi
uberkomunikatywnych
Zawsze podczas podróży
zdarza się coś takiego, że ktoś zaczyna gadać głośno w sposób uniemożliwiający
niesłuchanie. Nie byłoby to tak uciążliwe, gdyby nie to, że treści rozdawane
tak szczodrze bolą powierzchownością. Właśnie w tej chwili dowiaduję się całej
masy nieistotnych banałów na temat Rosji i reszty świata. Uratowałyby mnie
słuchawki, bo właśnie tylko przez wzgląd na takie sytuacje je wziąłem. Niestety
zostawiłem je w plecaku, a ten wepchnąłem gdzieś hen. Nic tylko przypomnieć
sobie sentencję z magnesu na lodówkę “Spokojem nie jest bycie bez zgiełku i
hałasu, ale odprężenie się pomimo nich”. OK, zamieniam się we wzrok.
Masters of disguise
Największą starożytnością
Werony jest Arena, w której odbywają się przedstawienia operowe. Wracając na
kemping z zakupami z supermarketu (pomidory, oliwki, rukola, mozarella, wino,
bagietka) zapędziliśmy się na główny plac miasta i kupiliśmy bilety na
wieczorne przedstawienie “Romeo i Julia”. Na bilecie przeczytaliśmy, że obsługa
może nas nie wpuścić do opery, jeśli będziemy niestosownie ubrani lub pijani.
Świetnie. Ale co to znaczy stosownie ubrani? W niektórych kościołach to
przynajmniej jakieś obrazki są przekreślone i wtedy wiadomo, czego na siebie
nie wkładać. A nasze możliwości manewru w kwestii ubioru są obecnie dość
ograniczone. Zawartość plecaka miała wytrzymać próbę czasu (3 tygodnie) i próbę
wytrzymałości (namiot, pogoda), kwestie smaku wydawały nam się n-rzędne. Komu
było łatwiej ubrać się stosownie? Czy kobiecie wystarczy być w sukience? Czy
mężczyzna musi być w marynarce? Jeżeli kobieta może nadrabiać dowolny strój
seksownością, to czy mężczyzna może nadrabiać kosztownością? Zastanawialiśmy
się nad takimi sprawami, a jak inaczej?! Musieliśmy także dopracować się
rozstrzygnięć. Reguły stosowności ubioru do opery ustalają klasy wyższe.
Dlatego najważniejsza w stosownym ubiorze wydaje się pogarda dla
funkcjonalności. Dlatego Piotrek mimo panujących temperatur wbił się w długie
spodnie. Góra natomiast – dwuwarstwowo! Białe, supersportowe, obcisłe wdzianko,
na to t-shirt (bez niego widać sutki = nie ta impreza), a do tego... apaszka.
Uznaliśmy, że dzięki niej zyskamy oręż do ewentualnego kontrataku – wpuszczą z
obawy przed oskarżeniem o homofobię. Gosia natomiast miała zwykłą sukienkę i
uznała, że wystarczy to do eleganckości. Jednak kobietom jest łatwiej. Poza tym, dla zachowania należytego dystansu
do funkcjonalności języka, zamierzaliśmy komunikować się niczym angielscy
lotnicy z serialu “Allo, allo”, czyli: fąfą fą, fą, fą..., ewentualnie „Good
evening, Sir”. Plan upadł, bo już przy wejściu na ich oficjalne “błona sera”
odpowiedzieliśmy plebejskim “hello”, całkowicie się przez to zdradzając. Psi
los.
A przedstawienie?
Zapytacie. Cóż, z wyuczonej grzeczności odpowiemy, że trudno orzec. Trudno się
kardynalnie wypowiadać nie oglądając wcześniej w tej samej scenerii lwów i
chrześcijan. Dlatego wyszliśmy na
kemping po antrakcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz