Działo się. W drodze zwykle sporo się
dzieje. A teraz przychodzi spisać część wrażeń, żeby móc o
nich zapomnieć. Tak trochę z rosyjska zapomnieć, tzn. trzeba
zrobić sobie smak i miejsce na nowe doznania. A gdyby nie odłożyć
tych najświeższych, to pewnie wpadlibyśmy w pułapkę porównywania
tego, co dzisiaj z tym, co wczoraj. I skończyłoby się na
wyekstrahowaniu z całej podróży kilku zaledwie najmocniejszych
doznań. A najmocniejsze nie zawsze okazują się tymi kluczowymi.
Ostatniego ranka we Florencji
zerwaliśmy się z łóżek wcześnie rano. Niektórzy o trzeciej
rano, ale – tego nie opiszemy, bo te przygody znamy tylko z drugiej
reki. Nasze przygody zaczęły się na tyle wcześnie, że tuż po
dziesiątej rano siedzieliśmy w pociągu. Ale na tyle późno, że
inaczej niż autobusem „na gapę”, to byśmy na ten pociąg nie
zdążyli. Cóż, mamy swoje przyzwyczajenia – rano trzeba się
wykąpać, zjeść, przygotować jedzenie dla Jaśka na cały dzień
– i nie rezygnujemy z nich tylko dlatego, że spieszy się nam.
Wprawdzie obeszło się bez kawy, ale tata G ma takie specjalne
pastylki... istny Panoramiks.
Dojechaliśmy do Prato, gdzie –
według informacji Panoramiksa – mieliśmy przesiąść się od
razu do Bolonii. Przyjechaliśmy jednak z opóźnieniem, perony
puste. Mając godzinę do kolejnego pociągu ruszyliśmy na
zwiedzanie miasteczka. Autobusem i znowu „na gapę”, choć bilety
kupić usiłowaliśmy i niech o naszych przyjaznych zamiarach
zaświadczy fakt, że na drogę powrotną kupiliśmy. Początek
biegania karawaną po ulicach rozczarowywał, bo miasto słynie z
produkcji wełny (¾ produkcji krajowej), ale w ogóle tego nie
widać w przestrzeni publicznej. W zasadzie to nie wiadomo jak
mogłoby się to zwizualizować, ale grunt, że nie podjęto takich
starań lub my nie byliśmy w stanie ich rozpoznać. W mieście tym
miała być katedra z freskami namalowanymi przez zakonnika, który w
trakcie ich tworzenia zapłodnił zakonnicę – wszystko podobno
dobrze się skończyło, bo freski były najwyższej próby.
Biegaliśmy od kościoła do kościoła, bo trochę ich tam w centrum
było, a każdy – od biedy – mógł być katedrą. W międzyczasie
jedliśmy nasze ulubione potrawy uliczne – pizzę marinarę, zawsze
dobrą, bo wegańską.
Lokalna forteca - przygotowania do oblężenia |
Centrum opuszczaliśmy w pośpiechu – deszcz
zagonił nas na dworzec. Już w pociągu okazało się, że cała ta
spontaniczna akcja ze zwiedzaniem Prato była zgodna z naszym
rozkładem podróży – żaden pociąg nam nie uciekł, tak miało
być. Przygoda wisiała w powietrzu. Tak się chyba mówi, choć
pewnie rzadko w odniesieniu do tego, co działo się dalej. W pociągu
nagle czujemy kupę. Jaśkową, naszą, nie jakąś tam zdobyczną z
wdepnięcia czy z toalety. Toaleta w pociągu nie była w stanie
sprostać naszym wymaganiom, a Jaśka potrzebom w tym zakresie.
Szczęśliwie wiedzieliśmy już, gdzie na dworcu w Bolonii jest
przewijak – w poczekalni. Staraliśmy się więc dowieźć tam
Jaśka w pozycji w miarę niesiedzącej. Dłużyło się nam, a nasze
okienko czasowe, w którym mogliśmy dokonać operacji oczyszczenia
gwałtownie zamykało się, bo pociąg coraz bardziej się spóźniał,
a my chcieliśmy wsiąść do kolejnego. Jak się okazało, w
niedoczasie ruchy wykonujemy w rodzinie niezwykle sprawnie. Była to
najszybsza zmiana pieluch ever. Lecz może nie o samą prędkość
chodzi teraz, kiedy się na ten temat rozpisujemy, lecz o płynność
ruchów, podział zadań oraz względną ciszę podczas całej
operacji. Zaraz jednak potem zaczęła się naprawdę „gówniana”
część przesiadki z peronu pierwszego na jedenasty. W pewnej części
dworca, gdzie zawahaliśmy się, co do dalszych posunięć,
nieoczekiwanie wsparł nas człowiek i poprowadził – zamiast windą
– schodami na ten nasz najodleglejszy peron. Nawet w niedoczasie
wybralibyśmy windę, gdyż Jaśkowym wózkiem podróżuje wielki i
ciężki plecak, Panoramiks ciągnie torbę na kółkach, a Skarbik
siedzi w chuście. Nasza karawana jest jednak zdolna do czynów
heroicznych, szczególnie jeśli ktoś z zewnątrz pomaga. Zeszliśmy,
biegliśmy, weszliśmy, dobiegliśmy. I od tego momentu świat
przestał funkcjonować w sposób dla nas zrozumiały. W pociągu nie
otwierały się drzwi. Z krótkiej wymiany zdań pomagającego nam
człowieka i maszynisty wynikało, że trzeba biec dalej ku następnym
wagonom. Tryskamy pytaniami, ale jakoś tak do wewnątrz. Biegniemy do
coraz to kolejnych drzwi i próbujemy je otworzyć, choć z uwagi na
zmordowanie, należałoby raczej napisać – wydawało nam się, że
biegniemy. Towarzyszący nam człowiek nagle zaczyna krzyczeć „Give
me money!”. Przytomnie odsapujesz „Don't have cash” i człowiek
znika, a wraz z nim pewne wyobrażenia o świecie, które człowiek –
tak jak my teraz – doświadczony nazywa złudzeniami. Zaraz potem
pociąg odjeżdża. Siarczyście przeklinamy w kilku językach.
Dramatyzm tych wydarzeń był jednak chyba tylko na potrzeby tego
bloga, bo kolejny pociąg mieliśmy za 9 minut.
Dojechaliśmy nim w ciągu godziny do
Ferrary. Tam mieliśmy fizyczną i psychiczną potrzebę odpoczęcia,
więc weszliśmy do pierwszej lepszej restauracji po drodze z dworca
do centrum, a tam magia! Obsługa – jedna pani w średnim wieku,
druga starsza – jej mama. Obie mówiące pięknie po angielsku, a
jak słowa nie znały, to szły do kuchni przynieść nam i pokazać
buraka :) Na pytanie o opcje wegańskie jedna się rozpromieniła i
wymieniła cały szereg potraw, które mogą nam przygotować i już
od tego robiło nam się miło i ciepło, bo zmęczyliśmy się już
trochę spaghetti al pomodoro i pizzą marinarą. Nawet makaron był
biologiczny, bez jajek. Wzięliśmy pyszny aromatyczny sejtan i
spaghetti al norma czy jakoś tak. Nawet wybór herbat był
niecodzienny. Serce nam się też rozpromieniło na widok przewijaka
w toalecie, krzesełka dla dziecka, które starsza pani nam
przydźwigała i specjalnego kącika z malutkimi fotelami, zabawkami i
książeczkami. Jak jeszcze wspomnimy, że był internet i że za
całość zapłaciliśmy dwa razy mniej niż się spodziewaliśmy, to
będziecie wiedzieć, dlaczego przez następną godzinę chodziliśmy
po mieście z uśmiechami od ucha do ucha, choć pewnie inaczej byśmy
się szybko znudzili długimi przedmieściami. Dotarliśmy do
ratusza, katedry z zabawnymi atlasami (chyba tak to się nazywa),
zamku i pięknych uliczek w centrum.
Rowerzyści! Mnóstwo. Tu jeden |
Plac ratuszowy. Widok od strony wydziału robót publicznych. |
Wspomniany atlas |
Widok spod katedry |
Potem chcieliśmy jeszcze dojść
do kilku pałaców, w tym diamentowego, pierwszego z taką
konstrukcją muru, i w sumie doszliśmy, ale marudzeniu P nie było
końca. Że co to za ulica i że jak umrzemy tu, to nas przez tydzień
nie znajdą. A była to jedna z głównych ulic, tyle że brukowana i
wszelki duch ją omijał. Na koniec weszliśmy jeszcze do jakiegoś
parku z ogromnymi cedrami libańskimi (najpotężniejsze drzewa jakie znano we wczesnej starożytności, Egipcjanie bili się nawet o nie z Hetytami - Panoramiks) i nawet z parkingami rowerowymi. To, że
park w ogóle był otwarty, to już było jakimś cudem, bo ciągle
trafiamy tu na parki ogrodzone i zamknięte. No i te rowery...
Podobno Ferrara to miasto rowerowe i rzeczywiście nigdzie tak jak tu
nie było tylu rowerów, na których spokojnym tempem jechali sobie
ludzie z całego przekroju społecznego, młodzież, starsze
wystrojone panie, a nawet policja. Reasumując – jeśli gdzieś
mieszkać we Włoszech, to tylko w Ferrarze! Do tego jeszcze mają tu
pozytywne historie bronienia doktoratów (czyli jednak się da!) –
tu obronił się Kopernik. A Padwa, do której
jechaliśmy, jest miastem, w którym i on i Kochanowski studiowali.
Jadąc do Padwy minęliśmy Rovigo. w
którym Herbert tak wiele razy też się nie zatrzymywał. Aż w
końcu pewnego razu zatrzymał się i powstał z tego wiersz o
przeciętności.
W Padwie byliśmy przed siódmą, z
obejrzenia mapy wynikało, że nasz nocleg jest bliziutko, nie ma co
brać taksówki, skoro można się przespacerować nad rzeką. A
trzeba powiedzieć, że dzięki temu, że wszystko prawie możemy
upchnąć na wózku, to podróżuje nam się wyśmienicie nawet z
bagażami i długie spacery nie są problemem. Ale tu przeholowaliśmy
nieco, bo jednak spacer okazał się długi, zakończony na jakimś
mega skrzyżowaniu ogromnych dróg, z którego nijak nie mogliśmy
trafić do naszej malutkiej uliczki nad fosą. Nawet napotkany chłopak
z googlemaps nie mógł jej odnaleźć. W końcu po krótkim błąkaniu
się znaleźliśmy mapę (ta, którą mieliśmy ze sobą kończyła
się tuż przed terenem, gdzie byliśmy) i w końcu trafiliśmy! Tym
razem nie jest to osobne mieszkanie, ale dwa pokoje w domu pewnej
włoskiej rodziny, więc zdążyliśmy już pogadać sobie po
niby-włosku i pooglądać pamiątki gospodarzy z Islandii zanim zjedliśmy kolację i w końcu położyliśmy się do
spania/czytania/pisania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz