Dziś dzień chłopaka, bluźnierstwa, międzynarodowy dzień tłumacza i
chyba też jakiś rodzaj dnia migrantów, ale zbyt dużo tych okazji,
żeby świętować. Piliśmy po prostu zdrowie nasze, a migrantów
odwiedziliśmy i tak – w wielokulturowej dzielnicy obok stacji ...
To był pierwszy punkt naszej dzisiejszej wycieczki, ale trafiliśmy
tam dopiero ok. 16:00.
Wczoraj beztrosko naigrywaliśmy się z
włoskiego deszczu – padało niemal przez cały dzień, ale kropli
tak mało i tak małe, że nawet mżawką nie dałoby się tego
nazwać. No i doigraliśmy się, bo potem deszcz pokazał nam, co
potrafi.
W nocy mieliśmy burzę z piorunami,
ale mimo huku, Jaś nie obudził się nawet. Nie to, co my.
Większości z nas nie udało się wydobyć z mieszkania przed 14:00,
bo cały czas padało. Ale sprawdziliśmy w sieci, że popołudnie
miało być raczej bezdeszczowe, więc po prostu przeczekaliśmy.
Graliśmy w cztery osoby w Pandemię, Mamę P wdrażaliśmy w arkana
walki z zagładą. Jedną rundę tylko pociągnęliśmy, choć
przegraliśmy i nasz świat przepadł.
Potem trafiliśmy na wspomnianą dzielnicę międzykulturową z targiem, ale niestety za późno zorientowaliśmy się, że w okolicy była też magiczna brama z wzorem wyrobu złota, no i pominęliśmy ją w zwiedzaniu. A targowisko z jedzeniem zamknięto jednak, nim tam dotarliśmy. Ruszyliśmy stamtąd pieszo w kierunku cmentarza. Dzielnica, którą przemierzaliśmy perłą Rzymu raczej nie była, ale dla oczu otwartych zawsze coś interesującego mieszkańcy na murach zostawią. Idąc próbowaliśmy rozszyfrowywać bazgroły na ścianach, odnajdować ukryte malunki i rozstrząsaliśmy dlaczego buduje się w tym miejscu tak, a nie inaczej – zupełnie się na tym nie znając, co tylko zwiększało naszą frajdę.
Cmentarz do którego dotarliśmy, znany
podobno jest z tego, że utrzymuje ścisłe dystynkcje podług
zamożności umarłych, co nawet jak na Włochy jest przesadą –
informacja z przewodnika. Było bogato i bardzo bogato, a miejscami
niezwykle współcześnie. Długo nie mogliśmy jednak na cmentarzu
zabawić, bo okazało się, że dziewczyny, w szczególności Magda,
padały tam nieustannie ofiarą zmasowanego ataku komarów, które
kąsały niemiłosiernie. A nie byliśmy jedynymi żywymi ludźmi w
okolicy.
Ruszyliśmy komunikacją miejską do
centrum. Autobusami i tramwajami udaje nam się jakoś jeździć
razem z wózkiem dziecięcym, ale metro to ciągłe wyzwania. Przede
wszystkim brak wind lub unieruchomione schody ruchome powodują, że
do przenoszenia wózka potrzebne są co najmniej 3 osoby. Cieszymy się
w takich sytuacjach, że przemieszczamy się gromadą. Inni ludzie
rzadko zapuszczają się w Rzymie do metra z dziećmi. Mieliśmy dziś
stresującą sytuację w pociągu, bo nie mogliśmy się wózkiem z
dzieckiem wydostać spomiędzy ludzi z wielkimi walizami. Lepiej wózek pchać przed sobą jak taran niż
ciągnąć za sobą, bo wtedy ludzie go nie widzą. W zasadzie
moglibyśmy polegać tylko i wyłącznie na chuście – w końcu
dziecko niewiele czasu w nim spędza – ale wtedy musielibyśmy na
plecach nosić te wszystkie torby, które nam się świetnie mieszczą
teraz w wózku. Na ogół jest bardzo wygodnie, mimo bruku.
W wąskich uliczkach centrum skusiliśmy
się na pizzę. Z grzybami, z cykorią, z bakłażanem, lecz bez
sera; oraz serową z truflami. Przyjemnościom jak gdyby nie było
końca. Wzięliśmy po kawałku dla Magdy, która uciekła z
cmentarza prawie prosto do miejsca, które już od tygodnia zwiemy
domem.
Kelner wdzięczył się i nas czarował,
byle zostawić mu napiwek – dodatkowy w stosunku do wliczonych 10%
za obsługę. W międzyczasie starszy człowiek usiłował nam
sprzedać różę. Brukowaną uliczką przemknął też żebrząc
młody kaleka siedzący na deskorolce. Podczas wieczornego spaceru
usiłowano nam jeszcze sprzedać torebki rozłożone na chodniku,
jakieś latarki i inne świecidełka, które uliczni sprzedawcy
wystrzeliwują się z procy w górę – po to tylko, żeby spadały.
Wymieniamy tylko te sytuacje, kiedy ktoś zagaja rozmowę.
Fajnie jest usiąść czasem gdzieś z
boku, poza głównym nurtem ulicy i przyglądać się jak pracuje się
w danym miejscu. Wczoraj przytrafiło nam się to pod Panteonem.
Mimowie-jogini udający lewitację skończyli pracę, rozbroili swoją
instalację i przebrali się pod wielkim workiem, po czym usiedli na
murku, zapalili papierosy i w radosnym skupieniu zaczęli dzielić
zebrane pieniądze na kupki. A obok siedział sobie uliczny jubiler,
starszy pan, który jak gdyby zapomniał, że coś sprzedaje i
całkowicie zatracił się w rozcinaniu na części jakiegoś
cynowego dzbanka. Było to o tyle niezwykłe, że o biżuterii
myślimy jako o czymś zrobionym „z niczego”, a tu człowiek na
oczach przechodniów ciął niezwykłej urody dzbanek (w typie
spotykanych na holenderskich obrazach martwej natury) i łączył
jego fragmenty łańcuszkami, żeby sprzedać jako swoje dzieło.
Widząc cały proces potworzenia można było zacząć myśleć o tej
biżuterii jako o swego rodzaju frankensteinach. Co ciekawe, podobny
proces rozrywania niezwykłej urody całości i montowania z nich
zwyczajnych części śledzić można wszędzie w Rzymie. Złośliwie można by mówić, że to taka kultura remiksu. Starożytne
budowle nie rozsypywały się i nie znikały pod wpływem erozji.
Były najtańszym źródłem surowców. Wystarczyło trochę nad nimi
popracować - czego nie zrobili barbarzyńcy, tego
dokonali Barberini. Nie tylko w tym kontekście, ale w tym szczególnie
złowróżbnie pobrzmiewa napis nad wejściem do jednego z budynków
– „Gdzie praca, tam zysk”. Budynek jeszcze stał, gdyśmy go
widzieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz