„Fantazje, jakie snujemy o świecie i
tęsknota za tym, co nietknięte, zrodziły największy przemysł
świata. To przemysł, w którym opakowuje się, reklamuje i
sprzedaje nasze marzenia. To również przemysł, który produkuje
wszystko, począwszy od olejku do opalania, noclegu w hotelu i
miejsca w samolocie, na usługach seksualnych, śniadaniu angielskim
i polach golfowych skończywszy.” Jennie Dielemans, „Witajcie w
raju..."
Gdy tak zwiedza się Rzym, prawie
zawsze w tłumie turystów, można zacząć zastanawiać się, dla
kogo istnieje to miasto. Komu bardziej służy? Spodziewamy się, że
muzea są dla turystów, a jeśli tak, to dlaczego napisy pod
obrazami w muzeum watykańskim są tylko po włosku? Może nikomu się
nie chce dodawać angielskich, bo masy obcokrajowców i tak kupią
bilety i przetoczą się? A może te muzea pierwotnie były
przeznaczone dla Włochów (i profesjonalnie przygotowanych turystów,
tj. znających lokalny język), żeby sobie – nie wiem – włoską
tożsamość narodową wyrobili dzięki konsumpcji kultury?
Miasto oczywiście jest świadome zainteresowanych nim turystów, o czym świadczą różne budki i stragany, a przede wszystkim zaczepiający nas wciąż przewodnicy lub handlarze z wiecznym okrzykiem "une euro"/"one euro". A jednak wydaje się nami nie przejmować, w końcu to wieczne miasto, czy przyjdziemy, czy nie, będzie trwać. Widziało już niejedno i tłumy turystów nie robią na nim większego wrażenia.
Pojawiają się też w Rzymie
komunikaty zrozumiałe tylko przez turystów z Polski. Chodzi o
badziewne, kibicowskie wlepki, którymi pooblejane są tu słupy w
całym mieście. Na inne, lokalne wlepki, trafić można tylko
sporadycznie, jak gdyby nie było tu (tego rodzaju) życia. Za to
różne regiony i regioniki Polski próbowały obsikiwać Rzym. I to
od dłuższego czasu, bo część z nich „trąci myszką”. Jest
to chyba znakiem tego, że transport ludzi w pielgrzymkach odbywa się
także z klucza kibicowskiego. Nie robiliśmy zdjęć, żeby nie
multiplikować zarazy. Ale na cholerę w rzymskim metrze rozklejać
wlepki o tzw. żołnierzach wyklętych? Czyżby „wieczne miasto”
było jednym z wielu pól polskich walk ideologicznych? Swoją drogą
to niesamowite. Ciekawe czy Rzymianie wiedzą?
W Rzymie jesteśmy też obiektem
ideologicznej propagandy ze strony miejscowych. Co chwilę ktoś z
długopisem zaczepia nas, prosząc o podpis „przeciw narkotykom”
- cokolwiek miałoby to znaczyć. Proste hasło, widać lepiej się
sprzedaje niż szerszy opis tego, o co właściwie chodzi.
Inne kampanie dotyczyły np. przemocy wobec kobiet, tak jak ta na zdjęciu "Przemoc przeciw kobietom to porażka wszystkich"
Taki budynek zaleźliśmy w jakiejś ślepej uliczce, błądząc w poszukiwaniu jednego z najwięszych targów Europy (podobno) - Mercato Porta Portese. W końcu znaleźliśmy - dziwne połączenie Jarmarku Dominikańskiego (antyki) z czymś jak targ na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu (chińskie ciuchy, buty, lumpeksy itp.). Interesujące jest to, że ulokowany jest ten targ między blokami mieszkalnymi. Nie znaleźliśmy talerzyków, których wypatrywaliśmy (do kompletu tych przywiezionych z targu w Palermo), ale wróciliśmy ze słownikiem angielsko-włoskim i książeczką - zbiorem puzzli dla Jaśka.
Później tego dnia trafiliśmy jeszcze zupełnie przez przypadek na jakiś targ produktów regionalnych, na którym nabyliśmy miód pomarańczowy i eukaliptusowy i pastę szpinakowo-kaparową. Zapowiadają się pysznie.
W Rzymie zresztą często trafiamy przez przypadek na różne miejsca/wydarzenia - dzis dodatkowo błądzac po jakichś uliczkach trafiliśmy na centrum kultury hebrajskiej, gdzie okazało się, że dziś jest Europejski Dzień Kultury Żydowskiej. Z początku myśleliśmy, że mamy do czynienia z Europejskim Dniem Kultury Zielarskiej, zwłaszcza że przewrotnemu słowu "ebraico" towarzyszyła jakaś zieleń na plakacie. Chcieliśmy uczestniczyć. Z tej właściwej okazji był wernisaż, wystawa, choć trzeba przyznać że bardzo malutka. Autor wystawy próbował nam wytłumaczyć (mimo że wino wpływało chyba mocno na jego zasób słów po angielsku), że przyniósł po prostu to, co miał w domu. Głównie były to świeczniki.
Idąc z targu na Zatybrzu w stronę
kolejnych ruin (zamarzyło nam się zobaczenie Circo Massimo)
trafiliśmy na bardzo dziwną nieturystyczną dzielnicę robotniczą
– Testaccio, nazwane tak od skorup amfor, w których przewożono
wino i oliwę, a które po wypiciu płynu wyrzucano tu na brzeg. Powstała z
tego góra – Monte Testaccio. Coś jakby dziś góra po pustych
butelkach wyrzucanych przez przyjezdnych. W dzielnicy było pusto,
turystów żadnych, a jeden z placów oraz stojąca tam piramida –
marzenie cmentarne pewnego cesarza - były w remoncie. Zaciekawił nas
za to park, bo w końcu był to jakiś otwarty park, wcześniej
wszystko pozamykane. Najpierw myśleliśmy, że jest on pełen
miejscowych, kultywujących tradycję pikników przy winie, o których
przeczytaliśmy w przewodniku. Ale po bliższym przysłuchaniu się,
okazało się, że mówią oni w jakimś chyba wschodnio-słowiańskim
języku. Było ich mnóstwo, chyba ponad setka, zajmowali każdą
niemal ławeczkę, a także trawę oraz cały krawężnik przy
zamkniętej dziś (niedziela) poczcie. Wszyscy siedzieli w grupkach
kilkuosobowych i podjadali rozłożone na wyściełanych gazetami
ławeczkach smakołyki – kiełbasę, ogórki, pomidory, makowiec, a
nawet jaja w majonezie. Nieodłączym elementem każdej piknikującej
grupki kobiet (mężczyzn było wśród nich niewielu) była butelka – zwykle wódki, ale czasem i wina. Nie
mogliśmy się nadziwić, a jednocześnie sami przyłączyliśmy sie
do pikniku spożywając przygotowaną wcześniej sałatkę.
W końcu ruszyliśmy dalej,
zobaczyliśmy starożytny cyrk (starożytni zalewali go czasem wodą i odgrywali bitwy morskie - taki odpowiednik relacji telewizyjnych) i skałę, z której strącano
skazańców (ale nie takich zwykłych, lecz tzw. zdrajców), a na koniec znów uderzyliśmy pod Panteon na najlepsze
na świecie wegańskie lody :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz