Jeszcze trochę o muzeum
Van Gogha, gdzie odbywało się dziwaczne łączenie ruchu między obrazami z próbą
przystanięcia przy niektórych, ruch był niemal taśmowy, ale czasami trzeba było
wyprzedzić dłużej zastanawiających się lub dać się komuś wyprzedzić. Ludzie
tłoczyli się oczywiście przede wszystkim przed znanymi obrazami (słonecznikami
itp.), choć pod względem tłoku nie było tak źle, jak przy Mona Lisie w Luwrze.
Tam tłumy były chyba większe niż przed „Madonnami” w miejscach pielgrzymek,
choć zdecydowanie mniej było śpiewów. A Mona Lisa malutka i ledwo widoczna
przez ramiona „innych”. Mniej nawet dostępna niż na popularnych bombonierkowych
obrazach wiszących w wielu domach w latach 80–tych. To z kolei – kontynuując
gradację – i tak jeszcze wydaje się rozsądniejsze (choć o rozsądku chyba trudno
mówić przy pragnieniach autentyczności) niż historia, którą kiedyś usłyszeliśmy
o znaczku pocztowym gdzieś na Martynice (?!), któremu zbudowano osobne muzeum
(bo był pierwszym artefaktem z nazwą wyspy) i gdzie co jakiś czas wyłania się
on stłoczonym turystom w specjalnej kapsule, choć na świecie mnóstwo jest
identycznych znaczków, różniących się od tego muzealnego wyłącznie „autentycznością”. Taką opowieść usłyszeliśmy
kiedyś podczas relacji z podróży w tamte rejony, prezentowanej w Muzeum
Etnograficznym w Parku Oliwskim, przypominającej nieco zjazdy, o których
Levy-Strauss pisał
„Jakieś dwadzieścia lat temu nie podróżowano wcale, a
opowiadacze przygód nie byli pięcio– lub
sześciokrotnie przyjmowani w przepełnionej sali Pleyela. Jedynym miejscem w
Paryżu dla tego rodzaju manifestacji był mały, zimny, obdrapany amfiteatr w
starym pawilonie w głębi Ogrodu Botanicznego. (…) Kwadrans po oznaczonej
godzinie zadawano sobie jeszcze niespokojne pytanie, czy zjawią się słuchacze
prócz nielicznych stałych bywalców, których pojedyncze sylwetki widniały na
stopniach. (…) Przed tą mieszaniną postaci wydobytych z naftaliny i
niecierpliwej dzieciarni korzystano z prawa wyładowania zamrożonych już na
zawsze przez taki seans skarbów pamięci – najwyższej nagrody za tyle starań i
trudów – i czuło się, jak wspomnienia odrywają się i spadają niby kamienie w
głąb studni.” Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików s. 10
Dziś również, mimo
popularności podróży, spotkania takie cieszą się średniawym zainteresowaniem
(może poza 'Kolosami'), może właśnie dlatego, że podróżować może każdy, a
internet zaspokaja wszelkie potrzeby „poznania” egzotycznych miejsc. Mimo to,
piszemy jednak ten blog, nie tyle, żeby opowiedzieć komuś o nieznanych
miejscach, ale raczej, by nie zapomnieć o naszych przeżyciach i dać rodzinom
informację jak się mamy. Poza tym robiąc notatki z podróży, przywracamy sobie
radość pisania, którą zatraciliśmy przez ostatnie 4 lata, gdy pisanie stało się
częścią naszego zawodu. Zawodu sprawiającego, że radość czerpie się już raczej
tylko z faktu napisania i ukończenia czegoś. Tu za to nie musimy robić
przypisów, nie musimy wspominać poprzedników, a nawet możemy świadomie się
mylić ;)
Kiedy to piszemy, już w
korytarzu do Kopenhagi, tamując część ruchu mogącego tędy przebiegać, siedzące
obok Włoszki z takim samym jak my biletem czytają sobie na głos swoje ręcznie
pisane notatki/wspomnienia, które może też znajdą się na jakimś blogu. Inne
podróżniczki, z innego kraju, w innym przepełnionym pociągu siedziały we trzy,
każda kontynuując swój pamiętnik, opisując podróż... Pisanie dzienników było
zalecaną metodą samokształcenia w starożytności. Były przy tym dwie podstawowe
szkoły: opisywać codzienne życie wewnętrzne lub opisywać zdarzenia zachodzące
wokół. Nie dowiemy się, której szkole hołdowały współczesne „Rzymianki” (tak
Włoszki, jak i obywatelki współczesnego imperium – Ameryki), ale pewne jest to,
że trzeba być już jakoś wykształconym (umieć i chcieć pisać), żeby kształcić
się w ten sposób w podróży. Mija nas Amerykanin i krzyczy „To mi przypomina
Indie. Ludzie, może chcecie wody lub czegoś?” Ten swój dowcip powtarza ludziom
w niezmienionej formie co kilka metrów. Najwyraźniej nie zrozumiał, że miejsce w europejskim pociągu jest dziełem
przypadku (miejsce do siedzenia jest lub go nie ma) lub zapobiegliwości
(wcześniejsza rezerwacja), a nie pozycji społecznej (rezerwacja kosztuje tylko
4 euro, czyli nawet nie dwie kawy). Nikt jednak nie podchwycił okazji do
prowokacji i nie przystał na propozycję amerykańskiej pomocy.
Tak więc siedzimy sobie
wygodnie, niemal leżymy na podłodze, dzięki wyuczonej już w PKP zdolności
opanowywania narożników i najlepszych miejscówek w korytarzu (nieco dalej, w
przejściu sytuacja wygląda już krytycznie).
Odcinamy ludzi z pierwszej klasy od baru, a tych z baru – od toalet.
Włoszki zasnęły ze słuchawkami na uszach. Są teraz jakby z porcelany – nie
można z nimi negocjować ich położenia, nie da się przeprosić, uśmiechnąć, są
„nagim życiem” w korytarzu. Najbardziej zdeterminowani pasażerowie przechodzą
przez ten „nasz” korytarz. Ci niezdarni rozlewają przy tym wodę na porcelanę.
Nie wspomnieliśmy jeszcze, że plan był trochę inny, mieliśmy jechać nocnym do
Kopenhagi po niecałych siedmiu godzinach pobytu w Amsterdamie (tyle uznaliśmy,
że wystarczy, żeby coś zobaczyć i jednocześnie rozbudzić apetyt na powrót w to
miejsce). Niestety miejscówki na nocny pociąg były już wykupione na co najmniej
trzy dni do przodu, więc znów musieliśmy zmodyfikować plany i zostaliśmy w
Amsterdamie dwa dni. Spontaniczność dodaje nieco uroku podróży, choć pewnie
gdybyśmy mieli więcej czasu i zaplanowali sobie całą podróż wcześniej, to
uniknęlibyśmy nagłych zmian planu czy siedzenia w korytarzach. Ale korytarze
mają też swój urok, a do tego promują ruch, czyli przysiady od czasu do czasu,
gdy próbuje nas minąć wózek z kawą, czyjaś walizka lub woda niesiona przez
niepewną swoich ruchów osobę.
I niespodzianka... Okazuje
się, że nie jedziemy przez Jutlandię i Fionię, tylko promem prosto na Lolandię.
Jeszcze nigdy nie widzieliśmy pociągu na promie, choć autobusem na promie
płynęliśmy już przez Bałtyk. Mamy trzy kwadranse na zwiedzenie promu, zrobienie
kilku zdjęć morzu i spalenie twarzy w naszym chyba pierwszym dziś kontakcie ze
słońcem, które rano było za chmurami, a potem nie mogło nas sięgnąć w pociągach
i na dworcach. Oczywiście na te kilka chwil zapomnieliśmy posmarować się kremem
przeciwsłonecznym i nasze twarze zaróżowiły się jeszcze piękniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz