„Razem trzy dni podróży w
pociągu opalanym drewnem, powolnym, zatrzymującym się często i na długo, aby
zaopatrzyć się w opał. Także wagony były drewniane i dosyć przewiewne: budząc
się rano, miało się twarz pokrytą łuską ze stwardniałej gliny, powstałą z
czerwonego kurzu z sertão przenikającego wgłąb fałd i porów.” Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików, s.165
Szczęśliwie pociągi
europejskie jadą krócej i nie są opalane drewnem, ale ze względu na wielość
przesiadek, ciągle trzeba polować na miejsca i to najlepiej takie
niezarezerwowane, żeby nas ktoś z nich w żadnym momencie nie wygonił...
Siedzimy sobie na razie wygodnie w pociągu przecinającym granicę
holendersko-niemiecką i walcząc z sennością, zabieramy się za opisywanie
Amsterdamu.
Miasto dość ładne, ale bez
przesady, słyszeliśmy dużo na jego temat, więc może przez to byliśmy trochę
zawiedzeni, taka trochę Kopenhaga, trochę Gdańsk, troszeczkę Wenecja, zwłaszcza
w upale, jakiego doświadczaliśmy. Elementy typowo holenderskie doceniane były
chyba przede wszystkim przez młodych mężczyzn masowo koczujących na 'naszym'
kempingu (Zeeburg), zajmujących się głównie paleniem trawy i zwiedzaniem
dzielnicy czerwonych latarni. Zapach zioła był wszechogarniający w całym
mieście, dużo bardziej niż frytek i gofrów w Brukseli. Wieczory i poranki na
naszym hempingu wypełniały napadowe symfonie kaszlu, czasem tak głębokiego,
jakby wydobywającego się z czegoś więcej niż tylko z płuc.
tak, to są kury i koguty na kepingu. Były też kozy, psy i kaczki :) |
Poznawaliśmy miasto jak
papużki-antropolożki, wszystkiemu przyglądając się razem, czasem czegoś
próbując, czasem naśladując, ale raczej z zachowaniem dystansu. Z dziwnych
zjawisk, jakie zaobserwowaliśmy, to takie, że ludzie biali korzystają z kanałów
do poruszania się po mieście, a ludzie kolorowi – z metra. Ci biali to turyści
i obsługujący ich miejscowi oraz sami miejscowi w swoich mniejszych łódkach
czasami opatrzonych wielkimi flagami Holandii bądź Amsterdamu. W metrze byliśmy
raz i to zapewne w dość specyficznym wagonie, bo wnętrze miał wyklejone
zdjęciem ludzi w wagonie metra, prawdopodobnie indyjskiego. Uwagę naszą przykuł
wymyślny, afrykański ubiór jadących z nami kobiet suknie haftowane jak serwety
haftem richelieu, tak samo nakrycia głowy.
W tym naszym Amsterdamie,
mieście-marzeniu młodych mężczyzn, jednym z trzech miast (obok Berlina i Pragi)
kluczowych dla młodzieży z Europy i Ameryki, bo poznają tam, czym jest życie
'alternatywne', mocno kobiecym akcentem wydawały się rowery. Korci, żeby kiedyś
zliczyć kto częściej i w jakich okolicznościach korzysta z rowerów w
Amsterdamie. W samym centrum wydawało się, że częściej rower wybierają kobiety.
A już na pewno rzadziej wybierają motory do jazdy ścieżkami rowerowymi. W
przeciwieństwie do Kopenhagi, ścieżki rowerowe w Amsterdamie są częścią ruchu pieszego, a nie
samochodowego. Dzięki temu turystom, w tym dzieciom, łatwiej wybrać rower jako
środek lokomocji. Jednocześnie przyczynia się to do atmosfery chaosu, tj.
porządku, który jest możliwy tylko w ruchu, bo nie sposób się gdziekolwiek
zatrzymać. Tak więc jeżeli pierwszego dnia pobytu zachwycaliśmy się widokiem
ludzi siedzących z nogami zwisającymi nad kanałami, bo kojarzył nam się ten
widok z jakąś rzadką w innych krajach beztroską, to drugiego zrozumieliśmy, że
w tym mieście ludzie są po prostu wypychani. Ludzie funkcjonują więc na skrawkach,
na krawędziach, poza barierkami chroniącymi samochody przed stoczeniem się do
kanału (podobno średnio 1 tygodniowo wpada mimo to), na schodach, na
parapetach. Ci, którzy są w stanie się utrzymać, imprezują na wodzie. Na
wodzie, w bardziej odległych od centrum kanałach, mieszkają również ci, których
nie stać, by mieszkać w piętrowych domach.
W Rotterdamie śmialiśmy
się, gdy jeden chłopak w hostelu ostrzegał mniej wprawionego turystę przed tym,
co dzieje się z pieniędzmi w Amsterdamie. Ostrzegający był trochę pozerem, ale
jego ostrzeżenia brzmiały jak bajka dla dzieci o tym, że pieniądze po prostu
uciekają od człowieka, że trudno jest się zorientować, kiedy przepuszcza się
całą kasę. Ku naszemu zdziwieniu i latami pielęgnowanej ostrożności, w
Amsterdamie pieniądze topiły nam się w rękach („Gdzie jest to pięćdziesiąt
euro, które dopiero co wybraliśmy?”), trochę przez litry 'smoothies', które
wypijaliśmy w upale, a trochę dlatego, że daliśmy się skusić na kilka atrakcji
turystycznych – rejs po kanałach i muzeum Van Gogha. Rejs przyjemny, zwłaszcza
dla nóg, które mogły przez godzinkę odpocząć, a muzeum... hmm... długo
siedzieliśmy w kawiarni muzealnej, dyskutując o naszych wrażeniach i tym,
dlaczego podobało nam się „tak sobie”. Przede wszystkim zwiedza się tłumnie,
próbując wedrzeć się pomiędzy ludzi, żeby przeczytać opis obrazu. Pozostawia to
trochę niesmak i wrażenie fabryki, do tego przyczynia się też znacząco sklepik
muzealny, gdzie można kupić elementy obrazów Vincenta przerobionych na
serwetki, kubki, długopisy, koszulki, torby, puzzle, karty do gry, apaszki,
pocztówki, zeszyty, kalendarze, parasole, tacki, kieliszki do wódki i tak
dalej.
Historia życia Van Gogha
znakomicie wpisuje się w klimat Amsterdamu. Mężczyzna, który w wieku
odwiedzających dzisiaj miasto 'gruźlików' coś postanowił (zostanę artystą!) i
to osiągnął. Jego doświadczenia blisko dziesięciu lat malowania i znaczenie
dłuższych wysiłków rodziny, by świat docenił tę twórczość, zasługują na muzeum.
Najciekawsza tam jednak właściwie była sala górna, z obrazami, na które Van
Gogh wymienił swoje lub które jego brat kupił. Toulouse-Lautrec i Gauguin
łącznie z obrazami Van Gogha wyglądały jakoś ciekawiej niż kult jednostki,
który odbywał się na poprzednich piętrach.
Być może jesteśmy już po
prostu zdegenerowani nową epoką, po 'śmierci autora' i jakoś źle reagujemy na
Petrarkowe 'nie wszystek umrę...', czyli podporządkowywanie twórczości
marzeniom o wielkości i takie jej prezentowanie, by widzowie dostrzegli przede
wszystkim tworzącego dla wieczności artystę. W najlepszym razie jesteśmy w
stanie dostrzec człowieka, który się uczy, czerpie, naśladuje innych i promuje
sprytny tzw. model biznesowy. Model polegający na tym, by twórcy, którzy i tak
mają problemy ze sprzedawaniem swoich obrazów, wymieniali się nimi, tworząc
podstawy rynku sztuki, który wyemancypuje ich wszystkich kolektywnie.
Opuszczamy miasto w
wigilię rocznicy udanej próby samobójczej artysty (odliczając dwudniowe jego
umieranie) i chyba prędko nie wrócimy. Jedziemy zaś do Kopenhagi, w której
ostatnio spędziliśmy niemal rok i która była świadkiem wielu naszych przygód,
szukania pracy, mieszkania, potem zaś mieszczańskiego życia, w którym po pracy
chodziliśmy na spacery, malowaliśmy, czytaliśmy... Od tej sielanki minęły już
cztery lata i czas odwiedzić to miasto, zobaczyć jak się zmienia, a przy okazji
zrobić jakieś sentymentalne i ewentualnie zawodowe zakupy. Może nie być łatwo,
bo przyjeżdżamy wieczorem na kemping z mokrawym namiotem. Niestety o ile dwa
dni upału w Amsterdamie skutecznie utrudniały spacery, to dzisiejszy poranek
zafundował nam chmury, które nie pozwoliły słońcu osuszyć namiotu z porannej
rosy. Jeszcze tylko dwie przesiadki, obiad w Hamburgu i jesteśmy!
… z tym obiadem w Hamburgu
chyba będzie ciężko, bo pociąg do Hamburga ma już trzy kwadranse opóźnienia.
Udało nam się w końcu usiąść na fotelach, po godzinie przysiadów na korytarzu.
Ale był to miły czas, głównie dzięki rozmowie i rogalom marcińskim. Siedząc tak
na podłodze w pociągu, który miał chyba co najmniej 10 wagonów, po raz kolejny
dziwiliśmy się poruszającej się masie, której byliśmy częścią. Pociągi pełne,
autostrady pełne, samoloty pełne... Nie mówiąc już o rowerach, łódkach,
motocyklach itp. Wydaje się, jakby cała Europa była w ruchu, a w miejscach
następowała ciągła wymiana przebywających tam ludzi. Trudno byłoby znaleźć
jakieś prawidłowości tego ruchu, gdyby nie ciągłe głosy Amerykanów,
podróżujących tymi samymi, co my trasami i przypominających nam, że nie
jesteśmy ani trochę oryginalni, ale odbywamy podróż, która jest jakimś
oklepanym marzeniem o Europie Zachodniej: Bruksela, Amsterdam, Kopenhaga. No
dobrze, my ominęliśmy Paryż, żeby nie było zbyt schematycznie, no i nie
wiedząc, co dwa dni mogłyby wnieść do naszego jakiegoś już tam wyobrażenia o
tym miejscu. Paryż zaś jest oczywiście miejscem 'must see' dla naszych
amerykańskich współpasażerów, którzy zachwycają się „Wieżą”, na którą wejście
okupili nie tylko pieniędzmi, ale i trzema godzinami stania w kolejce, ale było
wspaniale...
Stojąc na stacji w Osnabrucku, gdzie pozwolono nam oddychać
świeżym powietrzem o pół godziny dłużej, niż przewidywał plan podróży,
zastanawialiśmy się, jak to jest, że Amerykanie (których słyszymy w każdym
miejscu i nie-miejscu naszej podróży) odstręczają nas swoją powierzchownością,
która robi wrażenie pustej i pretensjonalnej. Czy to wpływ seriali i filmów,
które taki, a nie inny akcent stereotypowo przypisują osobom głupim (np. ton
amerykańskiej nastolatki z przeciągniętymi samogłoskami i podnoszącą się
melodią głosu niezależnie od rodzaju zdania)?
Czy może winne są nasze stereotypy o Amerykanach, powstałe pewnie
również w oparciu o filmy i seriale, bo w Ameryce przecież nigdy nie byliśmy? A
może jakiś rodzaj intonacji kojarzy nam się z pretensjonalnością? A jeśli tak,
to czy tylko nam, czy też w swoim społeczeństwie osoby, które tu widzimy
również są tak odbierane? Trudno orzec, ale póki co zadziwieni jesteśmy, jak
wiele stereotypów wiąże się z określonym językiem, bo nawet nie widząc kogoś, a
jedynie słysząc głosy przez okno, język innych brzmi barbarzyńsko w naszych
uszach już po pierwszym zdaniu... Nieswojo trochę czując się z tymi myślami wsiedliśmy
do pociągu podyskutować dalej na podłodze. Kolejny pociąg nie był lepszy, ale o
tym później, bo z braku prądu notatki robiliśmy na kartkach, a te gdzieś
wcięło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz