Leje, woda leje się z nieba na tę naszą Florencję. Ale my nic sobie z tego nie robimy, bo jesteśmy pod dachem, a nie w namiocie. Żeby jeszcze bardziej oddalić się od moknących namiotów młodości, pijemy sobie kawę zbożową z mlekiem ryżowym. W międzyczasie zaganiamy naszego małego synka z powrotem na środek wielkiego łóżka, gdy zanadto zbliży się do krawędzi.
pustostany we Florencji są ładnie ozdobione... |
... jednodolarówkami! |
Deszcz i nie za wysokie temperatury w
ciągu dnia to jest coś, co wybraliśmy. Rozważaliśmy także
wyjazd na słoneczną Maltę. Nasz wybór północnych Włoch zamiast
śródziemnomorskiej wyspy był wyborem kultury zamiast natury.
Kultura była tańsza. A poza tym, po co tak sobie jeździmy daleko,
skoro nie znamy tego, co mieliśmy blisko? Ano po to, żeby wyrwać
swoje życia z codzienności, sprawdzić jak sobie radzimy; czy
umiemy jeszcze przebywać razem nie pracując; czy mamy jakieś
niezawodowe książki do wzięcia i do przeczytania? Takie zerwanie
więzów z lokalnymi zobowiązaniami oznacza, że na wyjeździe
musimy sobie jakoś domową rutynę choćby posiłków sprotezować
przygodnymi aranżacjami – nie jesteśmy w stanie przewidzieć co i
jak będziemy jedli danego dnia. Jakoś odpoczywamy od tej rytuny
właśnie, bo same w sobie te nasze przygodne aranżacje wymagają
sporo przygotowań, uwagi, kompetencji językowych, no i pieniędzy.
A jak to wyglądało w szczegółach
tego konkretnego dnia? Nieliczni z nas wstali rano pobiegać po
Florencji. Reszta spała prawie do 10:00, co ułatwiały okiennice,
dzięki którym w pokoju jest naprawdę ciemno. Śniadaliśmy
kanapkami z pastą pistacjową.
Zajrzeliśmy na targowisko, na którym
kupiliśmy różne wersje pizzy wegańskiej oraz ciasteczek
pomarańczowych. Tam dowiedzieliśmy się, że słowo „etto”
podawane przy cenach produktów, oznacza 10 deko. Ciasteczka
zjedliśmy od razu, pizzę zostawiliśmy sobie na potem. Tak
wprawieni ruszuliśmy zobaczyć, czym jest festiwal czekolady, o
którym dowiedzieliśmy się dzień wcześniej w informacji
turystycznej. Okazało się, że to zgromadzenie stoisk z mnóstwem
czekolady. Trudno było wybrać coś konkretnego z tej masy
przepychu. Podołaliśmy.
Na tym samym placu był kościół,
który okazał się droższy niż oczekiwaliśmy. A że pogoda
była wyśmienita, słoneczna, można było zrzucić płaszcze, to P
zdecydował się zostać z Jaśkiem na zewnątrz. Nie zdając sobie
oczywiście sprawy z tego, ile trwać może takie zwiedzanie
renesansowych cudów. Jasiek od razu zasnął, P nie.
Po godzinie oczekiwania P musiał
zostać ocucony kawą. Był to też dobry moment na posilenie się
pizzą. Ruszyliśmy na intensywny spacer. Raz nawet chcieliśmy zjeść
coś bardziej konkretnego, tj. pizzę bez sera oczywiście, ale na
wielkim placu była tylko jedna pizzeria i jak poinformował nas
kelner, człowiek od pizzy skończył pracę na dziś i więcej jej
nie serwują. Jakoś urocza była taka deklaracja.
Dotarliśmy do
biblioteki miejskiej, skorzystaliśmy z przewijaka. Próbowaliśmy
zostać na koncercie dla dzieci, który miał być za 25 minut, ale
jednak zdecydowaliśmy, że trzeba w międzyczasie coś zjeść i jak
już wyszliśmy, znaleźliśmy jedzenie, to zaczęło padać i do
biblioteki nie wróciliśmy. Ale wieczór i tak był miły, Jasiek
zasnął przynajmniej na kilka godzin, a my sobie jedliśmy pieczone
bakłażany, cukinie i paprykę, a do tego spaghetti razowe z
pomidorami :) A do tego poczytywaliśmy książki i przygotowywaliśmy
się do kolejnego dnia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz