Gdyby nie PKP, to nie wiedzielibyśmy chyba,
o czym pisać. Wydaje się, że przejazd z Gdańska do Wrocławia i z
powrotem nie powinien być podróżniczo ekscytujący. A jednak....
Nie mogąc zdecydować z wyprzedzeniem
o terminie wyjazdu, kupowaliśmy bilet do Wrocławia dzień przed
odjazdem. Nie było trzech miejsc obok siebie, P kupił więc z
przedziale dla osoby (domyślnie: matki) z dzieckiem. Kupował w
kasie, bo rodzinnych biletów ani „zerówek” dla dziecka nie da
się kupić przez internet. Takie przy tym kupowaniu było
zamieszanie, że nie zauważył, że nie kupił biletu dla siebie.
Zrozumiał swój błąd dopiero w nocy. Podał koło którego miejsca
chce siedzieć i skutecznie dosiadł się do przedziału dla matki z
dzieckiem, co przy kasach (tak, kupował w dwóch) nie było możliwe.
Swoją drogą, strasznie dziwny ten przepis (niby chodzi o intymność
przy karmieniu piersią, ale i tak do przedziału ciągle dosiadają
się ludzie bez miejscówek, bo tylko tam jest miejsce), a i jego
wprowadzanie w życie bywa kuriozalne – raz np. miejsce dla dziecka
sprzedano nam w innym przedziale, a dla nas w innym, czyli Jasiek miał jechać sam...
Poranny ekspres do Berlina z przesiadką
do pospiesznego w Poznaniu: Mimo bagażu i wózka z dzieckiem
przesiadki same w sobie są OK. Dzięki nim czas podróży szybciej
mija. Wstaliśmy przed budzikami, wszystko ogarnęliśmy. W drodze na
dworzec uświadomiliśmy sobie, że nie mamy Jaśkowej piłeczki i że
poprzedniego dnia mogła zostać na jednym z trawników na kampusie.
Nadkładamy drogi, P biegnie po piłeczkę, ale i tak dojeżdżamy na
dworzec w Oliwie przed czasem. Winda do tunelu dworcowego, na którą
liczyliśmy – zepsuta. Niesiemy się po schodach. Winda na peron
dla pociągów dalekobieżnych na szczęście działa. Ludzi coraz
więcej. Czekamy. Nagle na peron dla SKM-ek (Szybka Kolej Miejska)
podjeżdża pociąg, który „mógłby być nasz”. Spojrzenia na
pociąg, spojrzenia na siebie. Potwierdzenia podróżnych czekających
na zupełnie inny pociąg. Biegniemy do windy. Zjeżdżamy powoli do
tunelu. Mamy tylko nadzieję, że winda na peron SKM-kowy działa.
Działa. Pociąg teoretycznie stoi tylko minutę. G zatrzymuje
pociąg, P biegnie z wózkiem, torbą na kółkach i pod plecakiem. Udało się! Nawet do naszego wagonu dobiegliśmy, a nie do byle
najbliższego. Jedziemy. Po drodze, już za Gdańskiem, pociąg
nabiera opóźnienia. Sprawdzamy wielkość opóźnienia na
stronie. Jesteśmy zadowoleni z siebie, że
nie daliśmy się nabrać na sugestie wyszukiwarki połączeń i na
przesiadkę w Poznaniu mamy 15 minut, a nie sugerowane 4. Wybraliśmy
późniejsze połączenie, bo jesteśmy doświadczeni, przewidujący
i w ogóle. A że rozumiemy system, to poprosiliśmy konduktora, żeby
ten nasz pociąg do Wrocławia czekał na nas w Poznaniu. Nawet dwoje
konduktorów poprosiliśmy, tak w razie czego. I jeszcze przez głośnik
usłyszeliśmy, na którym peronie pociąg będzie czekał.

Wysiedliśmy. Biegiem do windy. Biegiem
w tunelu na właściwy peron. Brak windy, więc wszystko w tzw. zęby
i po schodach. Wynurzamy się zmachani z czeluści i widzimy nasz
odjeżdżający pociąg. Dajemy upust emocjom. Niech się dziecko
uczy, jak szybko werbalnie rozładowywać napięcie. Nie byliśmy jedynymi,
którzy nie zdążyli na rzekomo czekający pociąg, więc nie trzeba
czepiać się naszej techniki biegowej z wózkiem torbą na kółkach
i pod plecakami. Pewnie interesuje Was, co my tak wozimy tędy i z
powrotem przez cały kraj. Ano piłeczkę dla Jaśka, książki dla
niego, książki dla siebie (to rzeczywiście głupi pomysł był,
ale wiedzieliśmy o tym i mimo to wzięliśmy je, bo jak się nie ma
ze sobą książek, to można nie trafić do łóżka), jedzenie
(dość dużo), średnio podstawowe ubrania, podstawowe kosmetyki,
dwa laptopy z kablami, aparat i kamera z kablami, plus jakieś kable.
Z Poznania do Wrocławia jeżdżą też
regionalne, więc po scysji w kasie (gdzie kasjerka kazała nam iść do serwisu jakiegoś i wsiąść dopiero za 3 godziny), po której G zapowiedziała, że
dalej jedziemy bez biletów (po czym P poszedł kupić te brakujące
bilety), wsiedliśmy do takiej jak gdyby SKM-ki, do części jak gdyby
dla osób z dużym bagażem. Wyszło nieźle, bo miejsca było tam
tyle, że z Jaśkiem w piłkę graliśmy. Czyli
przydała się, a nie byłoby jej, gdyby nie poranny bieg.
We Wrocławiu na dworcu złożyliśmy
skargę. Chcemy zwrotu kosztów i zadośćuczynienia. Na decyzję
możemy czekać 30 dni.
Potem kilka dni w gronie rodzinnym, podczas których trochę obawialiśmy się, że przez
cały pobyt w mieście nie wyjdziemy do rynku, bo najważniejsze
udogodnienia mieliśmy wszędzie, tylko nie w centrum. Te
najważniejsze, to oczywiście huśtawki (i-a, i-a, i-a). W końcu
wybraliśmy się i Jasiek miał mnóstwo przeżyć związanych z
łapaniem baniek mydlanych.

W międzyczasie było wesele przyjaciela w
okolicach Oławy, czyli nasz główny powód przyjazdu – było
fajnie, ale okazuje się że o 22:00 już nie tylko Jasiek śpi, ale
i my nie nadajemy się do zabawy... Jako niezmotoryzowani w miejscu
nieskomunikowanym zdecydowaliśmy się na taksówkę, co wprawdzie
nie było tanie, ale w takich wypadkach zwykle pocieszamy się, że
koszty taksówek są i tak niewielkie w porównaniu do całorocznego
utrzymania samochodu. Swoją drogą, jeśli kierowca taksówki mówi, że jedzie bardzo ostrożnie, bo z dzieckiem na pokładzie, a jednocześnie dochodzi do 100 km/h w mieście i przejeżdża skrzyżowanie na czerwonym świetle, to zastanawia się człowiek, jak to by było jechać z nim choćby normalnie.
A teraz powrót...

Było dość egzotycznie. Zaczęło się
przyjemnie, bo od „Historii Finlandii”. Okazało się, że na
Dworcu Głównym kwitnie inicjatywa związana z wolnym obrotem
książkami, czyli bookcrossing. Jak gdybyśmy mało książek w
plecakach, w torbie i w wózku mieli. Wzięliśmy „Historię...”
i co? I kisimy, czyli przez pewien czas nie oddamy ;)! Pociąg był
podstawiany więc na absolutnym luzie zajęliśmy miejsca przy oknie. Pani kasjerka sprzedała nam tym razem po pewnych wahaniach i na "nasze ryzyko" bilety w przedziale dla "matki z dzieckiem". Eksperymentowaliśmy już wcześniej z rezerwowaniem trzech miejsc w rzędzie,
żeby J mógł się między nami wyspać, ale lepiej jest jednak mieć
miejsca naprzeciwko siebie, bo wtedy daje się rozłożyć wózek i
przeszkadza on nam, a nie osobom postronnym. Łatwiej też rzuca się
piłką, gdy siedzimy naprzeciwko siebie. Pociąg był tym razem
bezpośredni, więc skazani byliśmy na dłuższe przebywanie w tym
samym towarzystwie. W przedziale mieliśmy starszą panią z
modlitewnikiem i panią w średnim wieku, ot 50+, która mówiła.
Najpierw udzielała nam porad dotyczących żywienia naszego dziecka.
Dziwacznie było słyszeć z jej ust kategoryczne stwierdzenia typu
„Nie, nie jest głodny”, jak gdybyśmy nie rozumieli „migania”
naszego dziecka. Przestrzegała nas też przed cynamonem. Trudno jest
otworzyć się na jakąkolwiek wiedzę, zwłaszcza w postaci rad, gdy
przeplatane bywają z bzdurami. Ale kwestię możliwej szkodliwości
cynamonu prześledziliśmy w sieci na wszelki wypadek. Zdarza nam się
przecież zasypywać nim potrawy. Ze wstępnego rozpoznania wynikało,
że są różne rodzaje cynamonu,w zależności od kraju pochodzenia.
Podobno najlepszy jest ten pochodzący z Cejlonu. Szkodliwe może
okazać się przedawkowywanie tego pochodzącego z Chin. Ten sklepowy
to – w jednym przypadku, który sprawdziliśmy – mieszanka obu
rodzajów, ale wiemy już, żeby nie przesadzać.

Towarzyszka podróży mówiła coraz
więcej. Bodajże w Poznaniu prośba niesłyszącego o pieniądze
odpaliła w niej petardy ksenofobicznej nienawiści. P myślał, że
uda się te wymiociny myśli jakoś przeczekać, ale gdy
już-nie-towarzyszka doszła do krytyki międzynarodowej pomocy
(podczas gdy w Polsce ludzie „umierają z głodu”!), to stało
się jasne, że G ruszy do boju. W końcu pomoc humanitarna to dla
nas ważna sprawa.
Ale jak się zabrać do takiej rozmowy?
Stawką jest m.in. jakość dalszej podróży. Ale również stawką
jest rozsiewanie nienawiści przez spotkaną osobę, bo mamy szansę
powstrzymać tę reprodukcję zła. Jak bardzo było źle, może
najlepiej oddawało odgrażanie się rozmówczyni, że napisze
książkę o tym jak nienawidzi obcokrajowców. A – uwaga! – w
jej oglądzie stanowili oni 80 proc. społeczeństwa. Interesujący
był skład narodów wyklętych. Wyłączeni zostali z niego Romowie
i Żydzi, bo „w końcu mieszają u nas już długo”. Za to
wszelkie badania i statystyki były dla owej pani nieważne, bo w
końcu obcokrajowiec może się podawać za Polaka.

G zabrała się za tę niewdzięczną
robotę nawracania po sokratejsku, czyli zadając pytania i konfrontując
rozmówczynię z wewnętrznymi sprzecznościami w jej
światopoglądzie, czyli z myślą chrześcijańską. Do takiej
strategii trzeba mieć cierpliwość, bo Sokrates mógł pozwolić
sobie na długawy monolog, a taka spontaniczna rozmowa bez wina, to
krótkie „strzały”. Z kolei P raczej skłonny był do siania
absurdu, żeby od razu podważyć całość światopoglądu, zamiast
stawiać rozmówcę przed dylematami, więc próbował odezwać się
tylko ze 2 razy. Zresztą jego strategia doprowadziłaby raczej do
niezłej wojny. Natomiast G pacyfikowała, dopóki starczało jej
cierpliwości. W końcu jednak pomogła sobie starszą panią i razem
roztoczyły obraz wspaniałości takich krajów jak Serbia, gdzie
według podróżującej wyłącznie po Polsce uciążliwej pasażerki
ludzie są obłudnymi przestępcami. Starsza pani na szczęście
okazała się podróżniczką – życzliwą i otwartą na innych
ludzi, co uczyniło sytuację w przedziale dużo bardziej znośną.

Nie przyznawaliśmy się do tego, że
zawodowo badamy kwestie związane z migracjami. Po jakimś czasie pani uciążliwa
wyciszyła się. Zdaniem P po prostu uznała nas za kolejnych
udających Polaków obcokrajowców. Nie tylko ze względu na to, co
mówimy. Istnieje pewna konwencja zachowania się, która ułatwia
ksenofobom takie zakwalifikowanie rozmówców. Jest nią unikanie
kontaktu wzrokowego z człowiekiem, do którego czujemy niechęć.
Unikamy, bo nie chcemy się uśmiechać, nie chcemy wrócić do
konwencji „small talk”, czyli jak gdyby nigdy nic nie wydarzyło
się. Ale z perspektywy ksenofobicznej taki unik może zostać
zrozumiany jako ukrywanie czegoś – w końcu oczy zwierciadłem...
No, a co można ukrywać przed osobą, która wietrzy w Polsce
asymilacyjny spisek serbsko-armeńsko-ukraiński? Ten spisek jest
według niej też powodem, dla którego Polacy mają złą opinie na
Zachodzie – po prostu bandy obcokrajowców przebranych za Polaków
psują nam opinię. Ot i świat stał się prostszy. Szczęśliwie
pani jechała tylko do Bydgoszczy, a kolejni pasażerowie byli już
dużo mniej nachalni. Jeden nawet pozwolił Jaśkowi pobawić się
swoją brazylijską piłką, dzięki czemu ostatnia godzina w pociągu
minęła nad wyraz przyjemnie.